czwartek, 18 grudnia 2014

jestem królem szczęściarzy!

lepiej - to tylko wygrana w totka :)

chcę podzielić sie z wami cudowną wiadomością: sąd zadecydował dziś, że do czasu wydania ostatecznego wyroku chłopcy pozostają pod moją opieką, a spotkania z ojcem będa odbywały się wyłącznie pod nadzorem służb do tego przygotowanych. zasądzono mi też alimenty - może nie w jakiejś powalającej wysokości, ale w całkiem przyzwoitej, jak na obecną sytuację.

jak to mawia józio: dzisiaj jestem królem szczęściarzy!

dziękuję wam za modlitwę, za dobre myśli, za wsparcie. jesteście cudowni - moja rodzino, moi przyjaciele, i wy, do niedawna obcy ludzie, którzy pomagacie nam wygrać tę batalię o spokojne, szczęśliwe dzieciństwo. dziękuję wam wszystkim, którzy stoicie za nami murem.

niedziela, 2 listopada 2014

okruszki noramlności

podczas mszy świętej, po komunii, ksiądz odnosi kielich z hostiami do tabernakulum. józio szepcze mi na ucho:
- zobacz, mamusiu, ksiądz chowa opłatki do sekretnej lodówki!

czwartek, 25 września 2014

tlij się, chatynko, tlij...

przygotowuję swoją sałatkę na kolację, kroję mango i sałatę lodową, aż tu nagle zajechało mi ostrą spalenizną. w drugim końcu kuchni kręci się j-lo. ponieważ lata nauki szkolnej nie poszły w las, szybko wykluczyłam możliwość, jakoby tliło się moje mango, tym bardziej nie była to sałata, więc zwracam się grzecznie do j-lo:
- teściowo, coś mi tu śmierdzi spalenizną...
- nieeee, to może na dworze coś palą. tu się nic nie pali.
- teściowo, ale naprawdę mocno czuć, na pewno nic tam się nie przypala w garnkach?
(niewtajemniczonym wyjaśniam, iż w naszej gigantycznej kuchni istnieją dwa niezależne stanowiska kucharskie, więc mimo relatywnej bliskości fizycznej, raczej nie zaglądamy sobie z teściowoą nawzajem do garów).
- nie, nic się nie pali, no przecież nie mam nic na ogniu. zresztą ja nic nie czuję.
- a może to jakieś zwarcie, może przepalił sie jakiś kabel? - drążę, nauczona luandyjskim doświadczeniem, że jak wali spalenizną, to zaraz wybuchną mi żarówki i siądzie prąd w całym domu,  obchodzę wszystkie kąty kuchni i obwąchuję gniazdka. węch jednakowoż prowadzi mnie nieomylnie do kuchennego kącika j-lo...

...gdzie na elektrycznym grilu smaży się ryba, a tłuszcz i woda kapiące na grzałkę palą się i dymią niemiłosiernie. ocierając załzawione oczy, czym prędzej skończyłam sałatkę i uciekłam z kuchni. a w ślad za mną goniła refleksja: kiedyż to nas j-lo wreszcie puści z dymem? bo dzień ten niechybnie się zbliża.

piątek, 19 września 2014

wierny ogrodnik tańczący z owczarkami

ja z góry przepraszam, ja wiem, że żonie tugi nie wypada, że do męża należy z nabożeństwem (najlepiej z gorzkimi żalami), ze czcią i uwielbieniem, ale ja nie mogę. ja po prostu nie mogę, gdyż obraz sam mi się ciśnie przed oczy.

a ciśnie mi się, gdyż mój kącik krawiecki urządzony został na werandzie, z uprzwilejowanym widokiem na całe frontowe podwórko, mile nasłoneczniony, przewieny i w ogóle och, ach, nigdy takiego kącika na mój krawiecki pierdolnik nie miałam i trwam w niemym zachwycie. trwam i widzę, jak maniek, wierny ogrodnik, podejmuje kolejną próbę oduczenia simby vel adolfa, wykopywania i zgryzania na papkę trawnikowych spryskiwaczy. trud to wielki, acz mam szczerą nadzieję, że niedarmeny, bo szlag człowieka trafia, kiedy o poranku konstatujemy destrukcję kolejnego elementu systemu nawadniania trawników. oczywiście ogrodnicy przyjadą na drugi dzień, zamontują nowy spryskiwacz, wymienią przedziurawione przewody - i znowu skasują za materiał i robociznę. ileż można?

metoda mańka polega na włączaniu spryskiwaczy i trzymaniu simby obok na smyczy, tak długo, aż się psu bodziec opatrzy i przestanie zwierzę reagować na podlewanie trawników jak na szalenie przyjemną zabawę w polowanie. z tym elementem metody się zgadzam, ale jakoś mi wewnętrznie zgrzyta z uciechy, gdy słyszę wykład, jaki równolegle maniek psu serwuje. nie żeby jakaś krótka komenda "nie", "nie wolno", czy coś w podobie - nie, to jest normalny długometrażowy wykład pełen odnośników do historii portugalii, do glorii czasów odkryć geograficznych, do imperatywu kategorycznego kanta i kazań ojca vieiry, do sumienia, moralności, honoru adepta benfiki, obowiązków synowskich i poczucia przyzwoitości. simba cierpliwie słucha. simba nauczył się już, że jak maniek gada, to lepiej mu nie przerywać, wtedy szybciej skończy, bo w przeciwnym wypadku powtórzy cały wykład od początku.

dlaczego warto zainwestować w quality time z własnymi dziećmi

kocia, absolwentka pedagogiki (z wyróżnieniem!), a więc osoba wysoce wykwalifikowana w kwestiach wychowania, na przestrzeni ostatnich kilku lat praktyki z własnym potomstwem zmuszona była zweryfikować pokaźną ilość teorii wpojonych na studiach i zaliczonych na egzaminach na bdb. podkreślić należy jednakowoż, iż nadal uważa kocia, iż pedagogika to kierunek studiów zdecydowanie dający do myślenia - jeśli tylko się przed myśleniem student lub absolwent za bardzo nie broni - a ilość przeczytanych lektur, przestudiowanych poglądów i przeanalizowanych wyników badań nie daje recepty na wszystko, daje natomiast kapitalne narzędzia, z których należy mądrze korzystać.

stwierdziwszy powyższe, chciałam się wypowiedzieć na temat gloryfikowanej przez zagonionych rodziców, a podważanej przez zwolenników slow parenting teorii quality time, czyli czasu spędzanego z dziećmi, tylko dla dzieci, z pożytkiem dla dzieci, z myślą o dzieciach, pod kątem dzieci, w miarę możliwości robiących karierę lub rozwiedzionych rodziców słowem - ma być krótko (bo tata zaraz leci na spotkanie, a mama w podróż służbową) i dobrze (bo w końcu jak sobie zaplanujemy i przeprowadzimy z grafikiem w ręku, to musi być dobrze).

mój quality time w praktyce zaczął się po narodzinach józia, kiedy to postawiłam sobie za punkt honoru karmić go piersią tak długo, jak się da. wycztałam wtedy w jakiejś niegłupiej książce, że czas karmienia to ma być czas tylko dla mamy i dziecka, że nie oglądamy wtedy telewizji, nie czytamy maili, nie piszemy smsów, nie gadamy przez telefon - mamy przez te 15-20 minut być razem i niczym innym poza sobą nawzajem się wtedy nie zajmować. jakkolwiek 20 w zasadzie bezczynnych i bezproduktywnych minut wydawało się komuś tak energicznemu i ruchliwemu jak ja czystą stratą czasu, postanowiłam się zastosować. po włączeniu modułu "cycek" wyłączałam wszystkie pozostałe funkcje. i patrzcie państwo, nic się nie stało, a tłumom zamarł na ustach krzyk! bo okazałao się, że ten kwadrans na zatrzymanie się i nicnierobienie był absolutnie zbawienny dla skołatanej kocinej głowy.

nauczona pozytywnym doświadczeniem praktykowałam to samo po narodzinach julka, nadal bardzo sobie chwaląc momenty wyciszenia, których nikt nie miał czelności zakłócać (wiadomo, że matki karmiącej się nie drażni, bo może pogryźć).

teraz natomiast dbam o to, żeby w ciągu dnia znalazło się chociaż kilka minut tylko dla moich dzieci - taki czas, kiedy nie zajmuję się niczym innym, kiedy nie planuję dalszych zajęć, nie odhaczam, nie dzwonię, nie włączam komputera. skupiam się na młodych i z czystym sumieniem zbijam bąki. przyznaję, że przyzwyczajenie drugą naturą i po pół godzinie ciągnie mnie do tych wszystkich poważnych dorosłych zajęć, ale cośmy się ponawydurmiali, to nasze.

jednym z takich momentów jest wieczorne usypianie. młodzi od tygodnia chodzą do przedszkola, muszą wstać o świcie o 8.00 i bardzo opornie im to idzie, bo przyzwyczajeni byli do nocnych hulanek i spania do południa. system późnego zasypiania i późnego wstawania był na rękę mańkowi, który uparł się dostosować harmonogram młodych do swojego harmonogramu pracy, mimo moich sprzeciwów (bo co to za durne godziny snu dla kilkulatków?!). a tu kicha - i proszę, znowu wyszło na moje, bo teraz dzieci o 20.00-21.00 chodzą śnięte i zasypiają niemal przy kolacji z głową w talerzu. ponieważ jako dyplomowana bezrobotna nie muszę teraz wstawać o 5.00, żeby wyrobić się do pracy, chodzę też później spać i po raz pierwszy od lat to ja kładę młodych do łóżka, a nie odwrotnie. przed snem czytamy książkę (obecnie jest to kultowy zielony prosiaczek z guziczkiem w nosku), a potem przytulamy się i czekam spokojnie, aż młodzi zasną (śpią w jednym dużym łóżku). kiedy leżę obok nich w ciemnościach, czuję ciepełko zagubionej stopy wciśniętej w mój brzuch i słucham miarowego pochrapywania i sporadycznego popierdywania, wszystkie chaotyczne myśli, które galopują mi przez głowę w ciągu dnia, układają się w logiczny ciąg. przychodzą mi do głowy rozmaite pomysły, w jednej chwili pojawia sie oczywiste rozwiązanie problemów, nad którymi się godzinami głowiłam. i znowu sobie powtarzam mądrości początkującego dekarza - warto dla dobra własnej głowy raz dziennie na chwilę się zatrzymać i pozwolić umysłowi i ciału odsapnąć.

a ten cały przydługawy wstęp po to, żeby podzielić się małą radością: otóż szyję sukienkę dla siostrzenicy na wesele. szyję według wzoru, który znalazła w internecie i staram się skopiować oryginał w miarę wiernie, za wyjątkiem poprawek, które w moim odczuciu wpłyną pozytywnie na efekt końcowy. wczoraj męczyłam się przez cały dzień, układając dziesiątki razy zakładki z szyfonu na gorsecie, i za cholerę nie wychodziło tak jak w oryginale. w końcu machnęłam ręką i zostawiłam to w chorobę, uznając, że ranek jest mądrzejszy od wieczora. i czyż nie kładę się obok moich bączków, czyż nie przytulamy się jak zwykle i czyż właśnie w tym momencie największego relaksu i spokoju nie przychodzi mi do głowy rozwiązanie powyższej zagwozdki? rozwiązanie proste jak konstrukcja cepa i skuteczne, o czym przekonałam się dziś rano, układając te cholerne zakładki w idealny wzorek w ciągu kwadransa? i po co ja się tak wczoraj przez cały dzień z tym szarpałam?

otóż taki jest właśnie, moi mili, największy pożytek z tego całego quality time - bo służy on nie tylko dzieciom spragnionym obecności i bliskości rodziców, ale służy też samym rodzicom, którzy przez ten krótki czas są zwolnieni z życia według grafiku, mogą poluzować poślady i spuścić mózg ze smyczy.











piątek, 29 sierpnia 2014

ostatnie dni wakacji

wczoraj świętowaliśmy urodziny cioci t. mąż cioci, wujek r., od trzech tygodni leży w szpitalu po kolejnej operacji mózgu. w drodze wyjątku i za pozwoleniem siostry przełożonej, solenizantka w towarzystwie synów, matki i brata mogła zdmuchnąć świeczkę na torcie w szpitalnym pokoju męża. wujek r. kontaktuje połowicznie: co prawda odpowiada już składnie na pytania z kategorii "general knowledge" (chcesz pić? co widzisz za oknem?), ale nie wszystkich poznaje. mnie wczoraj przechrzcił na swoją synową, ale wygląda na to, że mu się z każdym dniem poprawia.

do domu wróciliśmy po północy, bo po kolacji w restauracji młodzi otrzymali jeszcze bonus w postaci jarmarku z samochodzikami - tymi służącymi głównie do zderzania się na mikroskopijnej powierzchni wybiegu. festyn sponsorowała parafia św. jana o ściętej głowie (dosłownie, parafia św. jana zdekapitowanego) i zastanawiałam się tylko, dlaczego plakaty z podobizną patrona lub plastikowe figurki à la fátima nie zawisły obok stoisk z watą cukrową i prażoną kukurydzą.

część młodzieży spała do południa. część natomiast (julek) wstała o poranku i zażądała atrakcji. matka zabrała młodzież na zakupy do sąsiedniej wioski, gdzie znajduje się jedyny w okolicy sklep zoologiczny posiadający na stanie żarcie, które upodobał sobie franciszek - papug cioci t. potem zaszliśmy na drugą stronę placyku, do rzeźnika ptaszyny. na wystawie po prawo - mięso czerowne, po lewo - drób, pośrodku, w osobnej komorze chłodniczej, dewocjonalia z jarmarcznej ceramiki: św. jan chrzciciel, którego zidentyfikowałam po wdzianku z baraniej skóry, nieodzowny św. antoni z łysinką i chrystus zmartwychwstały, otoczony aureolą napisu "ecce agnus dei". na prawo od chrystusa baranina w promocji.

od poniedziałku maniek idzie do pracy, zajmie się wreszcie czymś użytecznym i przestanie nad nami ciągle wisieć jak kat nad dobrą duszą. dom odetchnie z ulgą i skończy się robienie kupy według grafiku, że sobie pozwolę na hiperbolę. a pozwolę sobie, bo jestem już stara i nie ma mi kto zabronić,  hehehe.

piątek, 22 sierpnia 2014

wydeptujemy stare ścieżki

dotarłam przedwczoraj do aacheńska, tajnej siedziby babki i dziadyńskiego. na powitanie babka zaserwowała boskie kotleciki mielone z ziemniaczkami i buraczkami,a do tego małosolne, takie rzeczy tylko w erze. sama podróż pociągiem, jak zwykle, komfortowa, a wręcz zdziwiłam się, że tak pusto. podobno winna wszystkiemu jest szkoła, która się była w międzyczasie zaczęła, więc mniej osób oblega pociągi na trasach lotnisko-reszta kraju.

w pociągu z zainteresowaniem oglądałam młodą uśmiechniętą mamę, która niemowlaka na oko czteromiesięcznego karmiła jogurcikami typu danonki. niemowlak podchodził do tego procederu niezwykle entuzjastycznie, wszak i konsystencja odpowiednia, i słodkie toto, ale ja się nadziwić nie mogłam: co myśli sobie (albo czego sobie właśnie nie myśli) rodzic, pakując w dziecko od pierwszych chwil takie ilości laktozy i cukru, że nie wspomnę o całej tablicy mendelejewa (barwniki, sztuczne zapachy, konserwanty, emulgatory, wzmacniacze smaku i zapachu...). obserwuję moich chłopaków, zdrowych, silnych, rozwijających się prawidłowo, jak dotąd bez uczuleń - i jestem przekonana, że było warto upierać się przy karmieniu piersią i konsekwentnie puszczać mimo uszu kretyńskie sugestie nt. "słabego mleka".

nawyk ignorowania tego, co mówią ludzie głupi, przyczynia się do poczucia szczęścia i komfortu psychicznego osoby ignorującej - na pewno istnieją na tę okoliczność jakieś amerykańskie badania.

do komfortu psychicznego i poczucia szczęścia kobiety przyczynia się również zakup butów. na to na pewno też istnieją amerykańskie badania. w trosce o swoją psyche zakupiłam trzy pary: czerwone lakierowane szpilki, bordowe balerinki i zielone cichołazy. mój poziom szczęścia w skali od 1 do 10 wynosi w chwili obecnej 9,5. 10 byłoby, gdybym znalazła w sklepie niezadrapaną parę pięknych czarnych pantofli, które upatrzyłam między szpilkami a cichołazami.

z zakupów czeka mnie jeszcze nieuchronnie poszukiwanie zestawów lego - wóz strażacki i ciężarówka z dźwigiem. mam nadzieję, że lego jest na takie zamówienie przygotowane - bo nie ręczę za moją progeniturę o rozbuchanych oczekiwaniach.

wtorek, 12 sierpnia 2014

do polski na urlop

poleciałam do polski na urlop - pierwszy bezdzietny urlop od pięciu lat. niech zapisane będzie dużą czcionką, iż matka tęskni do potomstwa, ale (małą czcionką) przyznać musi, że bez młodych szybciej wszystko załatwia, szybciej obskoczy wszystkie niezbędne do obskoczenia miejsca, odhaczy sprawy do odhaczenia i jeszcze zobaczy się z przyjaciółmi bez limitu czasowego ("mamoooo, siiiikuuuuu, mamoooo, nuuuudzę sięęęęę, chodźmy już do domu, maaaaaaaaaaamo, jestem głodny").



czwartek, 7 sierpnia 2014

jestem miszczem...

...tracenia czasu :)

jednakowoż mimo osiągnięcia doskonałości w powyższej sztuce, czasem udaje mi się coś zrobić. dziś na ten przykład zakupiłam ubezpieczenie mojej nowej wyścigówki numer 5, szybko, bezproblemowo i przez telefon. za to właśnie lubię kryzys - i tylko za to - ponieważ wymusza na firmach wyjście naprzeciw potrzebom klienta.

nie lubię kryzysu natomiast za bezlitosny rynek pracy, za cięcia jednych wynagrodzeń i zamrożenie innych oraz za ogólną pogardę dla głębokiej prawdy życiowej, że "za taką pensję nie da się przeżyć". to tak na marginesie rozważań czwartkowych.

wracając do wyścigówki: dostałam dziś jej papiery i rozczuliła mnie moja tablica rejestracyjna. pierwotnie zastanawiałam się, czy by sobie nie zamówić tablicy "kocia 01", ale numery okazały się fajne: moja data urodzenia oraz znana wszystkim kraina OZ, co ma swoje smakowite lokalne podteksty, bo jak pamiętamy lub nie, ale możemy sobie wygooglać, czarnoksiężnik z oz był tak naprawdę sztukmistrzem z cyrku, a poczciwi mieszkańcy szmaragdowego grodu dawali się na to przez wiele lat nabierać. dodatkowo u nas na wsi p...i jak w kieleckiem albo jak w kansas, więc mam wszelkie warunki po temu, żeby którejś burzliwej wiosny lub jesieni pójść (pofrunąć) śladami dorotki. i niech się strzeżą wiedźmy i wiedźmini, którzy staną na drodze mojego latającego domku, buahahahhahaa!

sobota, 2 sierpnia 2014

w domu

jako że wreszcie, WRESZCIE! zainstalowali nam cywilizowany net, oto apdejt w temacie przeprowadzek i powrotów na stare śmieci:

27.07.2014
życie zatoczyło krąg. dokładnie osiem lat temu wsiadaliśmy w samolot do luandy – dla mnie pierwsze spotkanie z angolą, dla mańka powrót do korzeni. korzeni, jak się wkrótce okazało, z których wybujało coś, co już zupełnie nie przypominało kraju jego dzieciństwa. na stan ten złożyć się mogły, bądźmy tutaj szczerzy, co najmniej trzy elementy: blisko dwadzieścia lat od wyjazdu/ucieczki z ziemi rodzinnej (sporadyczne odwiedziny w ramach zawodów sportowych biorę w nawias, bo turysta to nie to samo, co tubylec), blisko trzydzieści lat wojny domowej doprawionej komunizmem w afrykańskim wydaniu oraz ten ostatni składnik mieszanki wybuchowej,  który wciąż jeszcze wielu zainteresowanym nie mieści się w głowie: definitywny koniec portugalskiego imperium kolonialnego.

za to ja, dzięki intensywnie pielęgnowanej ignorancji w temacie powyższym i wielu innych, jechałam do angoli bez uprzedzeń.

...oraz bez jakiejkolwiek wiedzy praktycznej, co przełożyło się na intensywność nauki przeżycia w warunkach i sytuacjach nie tyle trudnych, co absolutnie absurdalnych, których życie nam nie szczędziło od pierwszych minut na angolskiej ziemi. nie żebym jakoś specjalnie obrażała się na rzeczywistość: ja po prostu co chwilę stawałam z rozdziawioną buzią, przekonana, że to, co widzę, nie ma miejsca, bo przecież niemożliwe, żeby coś podobnego działo się naprawdę…

tak czy inaczej, oto po ośmiu latach (dla mnie siedmiu) wróciliśmy na ziemię tugów, mojej drugiej ulubionej nacji, która od lat dostarcza mi niewyczerpanych tematów do refleksji.

jakkowiek lata styczności z portugalczykami mogły nieco osłabić moją czujność i stępić ostrość widzenia właściwą zewnętrznemu obserwatorowi, wystarczyło spojrzeć wczoraj na zagranicznego turystę, żeby przekonać się, że resztę świata portugalia wciąż zadziwia J

otóż prosto z lotniska maniek podrzucił mnie na dworzec autobusowy, skąd miałam udać się do uroczej miejscowości caldas da rainha, gdzie czekał na mnie samochód zastępczy, użyczony przez firmę do czasu, aż odbiorę samochód docelowy. sam maniek zabrał nasz bagaż oraz na wpół śniętych młodych i udał się na poszukiwania świętego graala - nie wiem, co tam w końcu załatwiał, na wszelki wypadek okazałam mu pełne zaufanie, jakie kochająca żona winna jest mężowi, i nie zadawałam zbędnych pytań.

zakupiłam bilet i miałam jeszcze 20 minut do odjazdu, więc przysiadłam na ławeczce między zaciągającymi z wiejska trzema młodzieńcami w wieku poborowym a rodziną z licznym potomstwem. po chwili przydreptała do mnie starsza pani i bezceremonialnie, acz z niezaprzeczalnym wdziękiem, wepchnęła pod ławkę między moje nogi torbę podróżną, a na moich stopach ustawiła walizeczkę. „będzie tu pani jeszcze siedziała, kochana? bo ja tylko pójdę szybko wypić kawę...” i nie czekajac na moją odpowiedź pokuśtykała rączo do dworcowej kawiarni. przez chwilę miałam wizję babuleńki, jak w ciemnym rogu spiżarni montuje bombę z weków, lakieru do włosów i starego budzika, ale powiedziałam sobie – raz kozie śmierć, nie wołam policji. babcia wróciła po paru minutach posilona dawką kofeiny, podziękowała za przypilnowanie bagażu, a ja poszłam na stanowisko, bo właśnie zapowiedziano podstawienie mojego autobusu.

na stanowisku stali już pasażerowie ustawieni w kolejkę. ustawiłam się karnie. do kolejki podeszła para w wieku może 50 lat, jak się okazało po chwili – francuzi – i stanęli za mną. po chwili pani, która stała na początku kolejki, zdecydowała, że jednak stoimi dwa metry za bardzo w prawo i jak podjedzie autobus, będziemy stali przed maską, a nie przed drzwiami – więc przesunęła się o parę kroków w lewo, a w przeciągu milisekundy cała kolejka za nią. francuzi zgłupieli, spojrzeli na mnie pytająco, a ja zaczęłam się śmiać. chciałam im powiedzieć „nic się nie stało, ustawianie się w kolejki to portugalski sport narodowy” – ale zapomniałam, jak się po francusku mówi „kolejka”, więc tylko usmiechnęłam się i machnęłam ręką.
autobus podjechał, wszyscy spokojnei wsiedli, ruszyliśmy w trasę. po chwili do kierowcy podchodzi pasażer i pyta o wi-fi. „oczywiście, mamy, to nowa oferta linii. login i hasło? aaa.... zapomniałem.” miła starsza pani siedząca obok mnie zagadywała przyjaźnie i ucięłyśmy sobie pogawędkę na temat nowych technologii i ich użyteczności w życiu człowieka (francuzka na siedzeniu obok oglądała na tablecie zdjęcia z lizbońskiej starówki). kiedy wjechaliśmy do caldas i wielki autobus sprawnie kluczył wąskimi uliczkami, francuzi próbowali dowiedzieć się, czy to  już nazaré. uspokoiłam ich, że jeszcze nie, że to będzie dopiero kolejny przystanek. po chwili autobus stanął – drogę blokował jakiś samochód, którego kierowca wysiadł i poszedł sobie gdzieś. i znowuż cały autobus wyluzowany, tylko zdziwieni francuzi pytają „co się dzieje?” kierowca po chwili wrócił, wsiadł i odjechał, ale za to przed maskę wyskoczył nam jakiś gość i zaczął machać rękami. francuzi popatrzyli po sobie skonsternowani. okazało się, że z powodu jakiegoś festynu droga jest zamknięta – ale nie ustawiono żadnych znaków informacyjnych, co tam komunikacja miejska... nasz wyluzowany kierowca dokonał nieludzkiego wyczynu manewrując wokół mikroskopijnego ronda, nie tłukąc przy tym stojącej na nim rzeźby, i po chwili zajechaliśmy na przystanek. pożegnałam francuzów życząc im dobrych wakacji – i wysiadłam prosto do kawiarni, bo bez porannej kawy dzień się nie liczy.

zanim jeszcze rozsiadłam się z kawą i wyjęłam na dobre telefon,  kawermajster podszedł do mnie i podał hasło do wifi, bo przecież na pewno będę korzystała z netu. przy płaceniu z kolei upierał się przez dłuższą chwilę, że monety leżące na ladzie są moje – a ja przekonywałam go, że jednak nie, że płacę dopiero teraz, na co on stwierdził wyluzowany, że ach, to pewnie poprzedni klient zapłacił i wyszedł, a on nie zwrócił uwagi. potem złapałam taksówkę do mojego standu – taksówkarz, zanim ruszył, upewniał się przez minutę, że ja mam pewność, że stand jest w soboty otwarty, bo jeśli zamknięty, to kurs zapłacę na darmo, a tak przecież nie uchodzi. u przedstawiciela czekał na mnie znany z kontaktów mailowych sympatyczny sprzedawca, podpisałam papiery, odebrałam samochód i ruszyłam w stronę domu. i co? i okazało się, że dojechałam szybciej, niż maniek z młodymi.


kolejne dni upłynęły pod znakiem rozpakowywania walizek, odbierania frachtu z terminala cargo (szybko i bezboleśnie, aż nie mogłam uwierzyć, że to takie nieskomplikowane... ewidentnie angola mnie rozpieściła :-), rozpakowywania kartonów, przestawiania wszystkiego z kąta w kąt, wojen kolejkowo-telefonicznych z docelowym dostawcą netu, odbieraniem walizek przesłanych kilka tygodni wcześniej okazją, rozpakowywaniem tychże dodatkowych walizek... a w międzyczasie – dzieci szaleją na podwórku od świtu do nocy, simba zwany adolfem szaleje po podwórku od nocy do świtu, j-lo szaleje niezależnie od pory dnia i nocy, maniek montuje trampoliny, hamaki, tory przeszkód, rowery, a ja – ja bezwstydnie przedawkowuję sobie sen i relaks. cisza na naszej wsi jest nieprawdopodobna. pogoda cudowna – tylko dzisiaj trochę padało, ale i tak jest ciepło i prawie bezwietrznie. siedzę teraz z młodymi w pokoju telewizyjnym: młodzi mają prawo do oglądania bajek, dopóki trawnik nie wyschnie, a ja podziwiam ocean lśniący od promieni słońca, kontrast do ciemnych deszczowych chmur, które wiszą nad horyzontem. fantastycznie jest wrócić do domu J

wtorek, 22 lipca 2014

mama indoktrynuje

- józik, kto jest mądrzejszy: chłopcy czy dziewczynki? - pyta kocia podchwytliwie.
- chłopcy - odpowiada józik bez wahania.
- a jakie dziewczynki znasz?
- ariana, madalena... - józik wyczerpał zbiór dziewczynek na dwóch kuzynkach i zamilkł w oczekiwaniu.
- a mama? mama jest dziewczynką czy chłopcem?
- dziewczynką.
- a czy mama jest głupsza od chłopców?
- nie! - stwierdza józik z miną pt. "a cóż to za głupie pytanie?"
- to w takim razie kto jest mądrzejszy: dziewczynki, czy chłopcy?
- dziewczynki i chłopcy - odpowiada józik z namysłem.

***
wściekam się na młodych, bo coś mi podwędzili z szuflady, a po intensywnej zabawie nie mogą fanta zlokalizować, ergo, nie mogą go odłożyć na miejsce, co jest warunkiem niezbędnym dla uniknięcia matczynej wścieklicy.
- czy ja mam was w dupska lać za ruszanie bez pozwolenia moich rzeczy?!
- przecież ty nie bijesz... - odpowiada józik z uśmiechem wyższości pięciolatka, który przyłapał dorosłego na sprzeczności.

a ja bardzo się cieszę, że moje dzieci mają świadomość, że od matki nie oberwą. że owszem, dyscyplina, owszem, zakazy i nakazy, owszem, konsekwencje - ale nie ma bicia.

poniedziałek, 21 lipca 2014

"to już trzecia butelka? jak ten czas szybko płynie..."

dostałam dziś wreszcie fakturę za fracht. nie powiem, żeby za darmo dawali, ale też majtki mi z wrażenia nie spadły. w wyniku sprawnej akcji pt. "wypłata z kasy-wymiana walut-depozyt bankowy-wysłanie skanu potwierdzenia depozytu" faktura została opłacona i niniejszym pudełka wylatują jutro lub pojutrze, a w związku z tym ciśnienie zdecydowanie mi spadło. relaks, pełen relaks, kończę właśnie kolejną butelkę darowanego wina, a darowanemu winu, jak wiadomo, nie zagląda się w zęby. podczas gdy matka się chwieje, dziateczki grają, kochane, w angry birds. w nagrodę dostaną po kilka łyżek nutelli, w tajemnicy przed tatą, który nie wiedzieć czemu tępi wszelkie radości dzieciństwa, z niepohamowanym czekoladowym obżarstwem na czele. to wręcz nieprawdopodobne, żeby kocia, żandarm z ul. magellana, zwolenniczka dyscypliny i absolwentka pedagogiki może nie w herberowskim, ale też i nie w liberalnym wydaniu, była w tym zestawie dobrym policjantem. maniek ewidentnie wymyka się wszelkim statystykom.

jutro lub pojutrze wyłączą nam internet oraz kablówkę i zapanuje medialna cisza przedpodróżna. ja nie wiem, jak dzieci to zniosą, ale ja - bardzo dobrze. maniek też najpewniej boleśnie odczuje brak netu, jednakowoż nie na tyle boleśnie, żeby samemu opłacić kolejny miesiąc. 

dostałam dziś w pracy prezent od naszego wiernego ogrodnika: sadzonki papirusa, chá de caxinde (trawa z rodziny citronnelli), coś, co się tu nazywa "stopa słonia" oraz afrykański tymianek (albo majeranek - zdania w biurze, po analizie organoleptycznej, są podzielone). tymianek, jak na uczciwą afrykańską roślinkę przystało, na pewno jest jadowity oraz dzieciopędny, chociaż pachnie zupełnie po europejsku - odcięłam suche gałązki z nasionami i będę wysiewać w doniczce na werandzie. od papirusa odłamałam "dzieci" - są malutkie, kilkucentymetrowe i spokojnie zmieszczą się w bagażu podręcznym. ze stóp słonia wybrałam najmniejszą - może się w podróży nie wygniecie, a chá de caxinde obharatam przy samej d..., znaczy, samych korzonkach, bo rośnie podobnie jak papirus - od "cebulki". jak mi się ta zieleń przyjmie i rozpleni, to się pochwalę, a na razie ocieram ukradkiem łzy wzruszenia. 

cóż mogę jeszcze dodać - pożegnanie z angolą kosztuje mnie więcej, niżbym się po sobie spodziewała, zważywszy, jak mocno ten piękny kraj skopał mi przez blisko osiem lat tyłek. co chwilę muszę przywoływać się do porządku, żeby nie rozryczeć się w miejscu publicznym. żegnam się, z kim tylko uda mi się pożegnać, z uśmiechem na ustach i obietnicą powrotu. i myślę, że tak naprawdę nie da się do końca, "do syta" pożegnać. nie ma czasu. nie ma jak. pozostaje niedosyt i tęsknota, której żaden racjonalny rachunek korzyści nie wyciszy. 








sobota, 19 lipca 2014

it's a final countdown!

walizki prawie spakowane i trzydzieści razy zważone na okoliczność tego, czy uda się dopchać w ostatnim momencie ostatnie skarpetki, majtochy, koszulki i szorty zdjęte ze sznurka. oraz inocentego, który kilka dni temu przeszedł operację nogi i szyi z powodu zaawansowanego rozprucia i watowego krwotoku. watotoku, dla ścisłości.

nadal nie dostałam kosztorysu na transport naszych pudeł, które od tygodnia kwitną w magazynie firmy, i rozumiecie, że poziom stresu powoli i systematycznie mi wzrasta. w pracy zamykam ostatnie sprawy, które wydają się nie mieć końca. myślę jednakowoż, że dużo bardziej stresują się moim wyjazdem ci, którzy zostają na miejscu...

urządziliśmy przyjęcie pożegnalne. zarówno ilość obecnych gości, jak i dowody sympatii zaskoczyły mnie i bardzo wzruszyły. ciepło mi na sercu, kiedy pomyślę, że ci, z którymi pracowałam i/lub spotykałam się czy to prywatnie, czy służbowo, zachowają o mnie dobre wspomnienia. mam nadzieję, że nikomu przez te lata nie zrobiłam krzywdy i że byłam pomocna w każdej sytuacji, gdy moje wsparcie było potrzebne. trudno mi się było nie poryczeć, ale trzymałam się dzielnie.

a teraz otwieram podarowane wino i będę w nim topić stresy i smutki. wino dobre, bardzo dobre. już czuję, jak mi palce zjeżdżają z klawiatury ;)


poniedziałek, 14 lipca 2014

straciłam z oczu mój fracht... w sercu pustka, w salonie pustka, a za chwilę i w portfelu pustka...

po południu do drzwi zapukał przedstawiciel firmy spedycyjnej w osobie sympatycznego kierowcy o zezie rozbieżnym. zanim ostrożnie przekroczył próg, upewnił się jeszcze: nie macie państwo w domu psa?

nie, tylko dzieci, to wystarczy.

wtedy do mnie dotarło: zez rozbieżny w wyniku ewolucji, poszerza pole widzenia i pozwala w porę zmykać z podwórka, na którym jednak zmaterializuje się pies. 

miły pan sprawnie załadował na pakę naszych skromnych dziesieć paczek i odjechał w siną dal do magazynu, a gdy zniknął za zakrętem, ja zaczęłam się zastanawiać - a jak mu zapierdzielą te moje kartony z paki, kiedy będzie stał w korku? przecież to dziecinnie proste... sama bym się pokusiła. może nie na te dwa najcięższe, dwudziestokilukilogramowe, ale takie skromne 15 kg, co to za problem dla sprawnego ulicznika, pochwycić w biegu i unieść w dal? a potem w ciemnym zaułku otworzyć paczkę i znaleźć w niej kilka pluszaków i książki, a to PECH!
jednak dla spokoju ducha zadzwonię jutro do zazula i zapytam, czy wszystko dojechało...

piątek, 11 lipca 2014

dzień d, godzina h

aż uwierzyć nie mogę - dziś byłam oficjalnie otatni dzień w pracy... oficjalnie, czyli na szpilkach, a nie w klapeczkach i dresiku, bo fizycznie to się tam jeszcze kilka razy pojawię przed wyjazdem - posprzątam biurko, pochowam trupy do szafy, pozamiatam pod... kafle? bo dywanu nie mamy, niedopatrzenie. a od poniedziałku jestem na dwutygodniowym urlopie, dla odstresowania.

wspomnienia mnie napadają i osaczają, gdziekolwiek nie spojrzę - tutaj jedliśmy pierwsze śniadanie na mieście, za tym biurkiem siedziałam w pierwszym dniu praktyk, a za tym - w pierwszym dniu w pracy, tutaj byłam na pierwszym spacerze, w tym budynku nocowaliśmy przez pierwsze dni na obcej ziemi, która z czasem przestała być obca, tu zrobiliśmy sobie pierwsze zdjęcie, TUTAJ WYSZŁAM ZA MĄŻ!!!! ach.

ach, ach.

rok temu, kiedy decyzja o wyjeździe nabierała realnych kształtów, ten dzień wydawał się tak niezwykle odległy, że wręcz nierealny. czas, jak zwykle, płata nam figle.

czwartek, 10 lipca 2014

trzy pogrzeby zaliczone - to może teraz jakieś wesele?

u sąsiada z naprzeciwka trzeci już pogrzeb w przeciągu ostatnich miesięcy. zrobiło się chłodniej, czuwanie na kintalu przy zdjęciu przedwcześnie zmarłej siostry nie przeciąga się do późnych godzin nocnych, jak w lato. punkt szósta rano, dla porządku, zaczynają się lamenty i zawodzenia, potem przerwa na śniadanie, a potem nie wiem, bo jadę do pracy. po południu z kintala dobiega pogrzebowa kizomba ("tylko jezus z moim życiu, tylko jezus w moim domu..." w synkoppowym rytmie, nogi same podrywają się do tańca), goście siedzą na rozstawionych wokół podwórka i wzdłuż sąsiednich bram krzesłąch, podjadają, rozmawiają. na centralnie ustawionym stole stoi zdjęcie zmarłej, obok niego palą się świece.

nie widzę nigdzie córek zmarłej - może to i lepiej, że je stąd zabrano. ostatni raz widziałam dwie małe dziewczynki w niedzielę rano, kiedy to przez trzy godziny krztusiły się od płaczu na werandzie, bo z kliniki przyszła wiadomość, że matka właśnie zmarła. trzy godziny dziecięcego rozpaczliwego płaczu i nikt na to nie reagował.

***
graty spakowane, firma zamówiona, jeszcze tylko muszę zapłacić fakturę za fracht - fakturę, której jeszcze nie dostałam, ale to pikuś, przyniosą mi w przeddzień podróży, jak znam życie. nic nowego.

w pracy ostatnie sprawy do uporządkowania, bez stresu i na spokojnie, aż się dziwię. za to w domu dzieci najwyraźniej postawiły sobie za punkt honoru wyprowadzić matkę z równowagi rekordową ilość razy w krótkim okresie przedwyjazdowym. plan ambitny, ale i wykonawcy niezgorsi i idzie im, przyznam, zajebiście.

józio wczoraj wyciapał pół buteleczki mojego olejku arganowego do włosów - ostatnie pół butelki, żeby nie było nieporozumień. wysmarował sobie całe włosy - oraz majtki, koszulkę, ręcznik, ściany, kawałek podłogi, kurki od kranu w kuchni, huśtawkę na podwórku. przyznam, że miałam ochotę mu najzwyczajniej wlać w tyłek za ruszanie rzeczy z półki objętej bezwzględnym zakazem dotykania przez dzieci (żyletki, produkty żrące typu zmywacz do paznokci, ostre nożyczki, cążki, obcinacze do paznokci, etc. - naszej najbardziej niedostępnej półki, wyżej to już tylko sufit, ale dziecko potrafi), ale wyobraziłam sobie szyderczą minę mańka, jakby stwierdził: "tyle opowiadasz o wychowaniu bez bicia, a tu proszę - wystarczy tylko skuteczniej cię sprowokować". więc nie zlałam, acz darłam się straszliwie, kąpiąc po raz kolejny oślizgłego winowajcę.

a poza tym mamy nową dyscyplinę sportową - coś prawie jak polowanie. józio najpierw zagazowuje baygonem strefę kuchennego patio przy studzienkach, odczekujemy dziesięć minut, a potem zmiatamy dogorywające karaluchy na szufelkę i ziuuuu! do śmietnika. postęp jest ogromny - kiedyś józio uciekał z podwórka na widok dowolnego karalucha (czyli kilka razy dziennie), a teraz odważnie je eksterminuje i nawet własnoręcznie zmiata, co z kolei sprawia, że i julek nabrał odwagi i dzielnie józiowi asystuje.

i jak my się przywzyczaimy do cywilizacji? no jak? jakoś tego nie widzę... :)

niedziela, 29 czerwca 2014

łojezu, łojezu!

dzisiaj zaczęło się pakowanie.

"się" tak naprawdę oznacza, że pakuję ja, a rodzina entuzjastycznie składa kolejne bambetle na przerażająco wysokie stosy. ustanowiłam limit: nie wiecej niż 10 kartonów, nie więcej niż 200kg. zamknęłam dziś 5 pudeł, czyli połowę mam za sobą - czuwała nade mną św. marta od przeprowadzek.

niezwykłe to uczucie - zamykać siedem lat życia w dwustu kilogramach. selekcjonowanie przedmiotów jest czynnością relaksującą: podnosi na duchu i oczyszcza głowę z ciężkich myśli, bo jednak nie pakuję całego domu, sporo rzeczy tutaj zostaje. kilka zostanie sprzedanych, reszta rozdana. zbędny balast. jakby się uprzeć, to i tych 200kg nie jest kwestią życia i śmierci, ale wyobrażam sobie rozżalenie dzieci, gdyby okazało się, że nie mogą zabrać ani jednej ze swoich ukochanych zabawek, bo w walizkach musi być miejsce na ubrania, buty i książki... a skoro im pozwoliłam zabrać zabrawki, to sobie też pozwolę :)

efekt dzisiejszego szamotania się w kucki z pudłami, papierem do pakowania i taśmą klejącą odczuję niechybnie jutro, kiedy wstanę rano i spróbuję się wyprostować... ech, nie ma to jak odpocząć na urlopie...

sobota, 28 czerwca 2014

po wizycie

przez ostatnie trzy tygodnie gościliśmy moją szwagierkę f., jej córkę a. i narzeczonego córki - b. oprócz niezliczonych atrakcji, które luanda zawsze zapewnia bogu ducha winnemu podróżnikowi, b. dostał w bonusie klasykę medycyny tropikalnej - malarię.

b. miał lot zabukowany na poniedziałek wieczór i jako pilny uczeń w niedzielę zrobił check-in online. w poniedziałek musiałam zabrać dziewczyny z samego rana w objazd, a b. miał dopilnować w tym czasie mojej progenitury, zanim nie przyjdzie niania. kiedy wróciłyśmy do domu w południe, b. blady i z podkążonymi oczami skarży się, że strasznie mu niedobrze, że wymiotuje i ma zawroty głowy, ale gorączki ani ciut ciut. rzuciłam pół żartem, pół serio i bez większeego przekonania, "idziemy zrobić test malaryczny" - no bo co to za malaria, kiedy pacjent wykazuje marne 35,7 celsjusza? takoż i poszliśmy na drugą stronę ulicy do mojej ulubionej kliniki, do której zwykłam chadzać o poranku w piżamie.

pół godziny poźniej odebrałam wyniki i oto stoi jak byk: pozytywny. b. patrzy na kartkę i stwierdza z ulgą, "no, to znaczy, że jednak nie jestem ciotą". ciota nieciota, do wieczora mu się nie polepszyło, a wręcz przeciwnie - dwumetrowy chłop trzeźwy jak świnia, a chwiejący się na nogach to dość osobliwy widok - więc do domu nie poleciał. został pod naszą czułą opieką do piątku i codziennie dostawał zastrzyk w siedzenie, jako że łykanie tabletek na zmianę ze spektakulranym rzygiem jest mało efektywne. od drugiego dnia przy zastrzykach asystował józio, w ramach rekompensaty moralnej za swoją niedawną malarię, kiedy to też został kilka razy skłuty. relacjonował mi potem przejęty, że b. był dzielny i wcale nie płakał.

w piątek rano odstawiłam całą trójkę oraz tonę bagażu na lotnisko. jestem od tygodnia na urlopie, więc rzecz jasna prosto z lotniska pojechałam do biura, jak prawie codziennie. jedyna różnica to taka, że w dżinsach i tenisówkach, a nie na obcasach, no i że kiedy sekretarka chce do mnie przekierowac rozmowę albo o coś pyta, mówię jej: "kochana, mnie tu nie ma, tobie się tylko wydaje, że mnie widzisz..." ale po odhaczeniu pilnych wiszących spraw zabrałam koleżankę i pojechałysmy na objazd księgarni. połów bardzo owocny, musze przewidzieć dodatkowe pudło we frachcie.

słowem, po raz kolejny z czystym sumieniem stwierdzam, że jestem zjechana jak koń po westernie. mam za to piękne zdjęcia z naszej wycieczki - wkleję, jak je obrobię i przede wszystkim, jak się sama obrobię ze wszystkim, co mi tu zalega.

a czasu coraz mniej - za miesiąc o tej porze będziemy już z powrotem na europejskiej ziemi, rozpakowywać kartony i witać się ze starymi kątami.

sobota, 14 czerwca 2014

dla uzupełnienia

dla uzupełnienia poprzedniego wpisu uprzejmie informuję, iż to nie tak, że ojciec wzbrania się przed graniem w piłkę z dziecięciem, wręcz przeciwnie - po prostu józik najwyraźniej jest fanem partykuł wzmacniających, pewnie ma to po mnie.

natomiast najświeższą ofiarą gry w piłkę taty z synami padł szklany żyrandol w salonie. a w zasadzie jego jedna trzecia. tym sposobem pierwotny salonowy komplet - jeden żyrandol potrójny i dwa pojedyncze - uległ dalszej entropii. jeden z żyrandoli pojedynczych zakończył żywot parę miesięcy temu w okolicznościach dramatycznych, podczas skoku napięcia, który spowodował wywalenie wszystkich korków i wybuch dwóch żarówek. jedna z nich rozsadziła szklany klosz, a odłamki i odłameczki jeszcze przez wiele dni wyczesywaliśmy z dywanu i wydłubywaliśmy z kątów.

w tej chwili właśnie na dole trwa kolejny mecz ojcowsko-synowski i jestem dobrej myśli, iż przed wyjazdem uda nam się w ogóle pozbyć żyrandoli.

piątek, 13 czerwca 2014

józio pisze

- mamusiu, jak się pisze "sz"?
- ale w jakim słowie? po polsku, czy po portugalsku?
- no ale jak się pisze "sz"? bo tata powiedział mi, żebym napisał zdanie dziesięciowyrazowe.
spoglądam na kartkę, a tam rzeczywiście prawie 10 słów: papá, oi, poças, vá lá, joga a bola comigo. (tato, hej, cholera, no weź, zagraj ze mną w piłkę). a "sz" potrzebne było do słowa "poças" (cholera). taki mundry syn mi rośnie.

środa, 4 czerwca 2014

na ostatnich nogach

naczytawszy się ostatnio w temacie, wiem, że nie jestem sama, że wiele kobiet czuję się tak jak ja, ale mimo tego nieodkrywczo wyznam: padam na pysk i żadna ze mnie supermama.

przez ostatnich kilka dni stosik papierów na moim biurku rośnie i na każde pięć spraw, które udaje mi się wypchnąć, pojawia się kolejnych osiem. po każdym spotkaniu, telefonie, wymianie korespondencji w temacie musi pozostać ślad - notatka, raport, kolejna korespondencja, uprzejmie donoszę, a ja już nie mam siły - ani na te spotkania, ani na te donosy, ani na te notatki. muszę się spakować - muszę pozamykać tysiąc spraw - muszę mieć czas dla moich dzieci - muszę się też czasem wyspać - muszę mieć czas na nieodmóżdżającą lekturę...

na pocieszenie dostałam na najbliższy tydzień (czyli w praktyce na weekend, bo kiedy indziej? tylko w sobotni i niedzielny poranek, kiedy dziateczki słodko śpią...) megaasajnment, który nie byłby wcale mega, gdyby nie to, że na co dzień się tą dziedziną w ogóle nie zajmuję i doczytanie się, o co chodzi, a następnie ujęcie tego w sensowne słowa, zajmie mi kupę czasu. nawet wliczając w to copy-paste z fachowych i supermerytorycznych notatek koleżanki, którą zastępuję :)

przerwa szkolna się skończyła, dzieci powróciły do nauki, na ulice powróciły w związku z tym gigantyczne korki. kiedy już wreszcie dojadę do domu, kiedy wczołgam się na ganek, odstawię torby, rozpakuję zakupy, wykąpię się, przebiorę, coś zjem, a w międzyczasie poprzytulam, okrzyczę, powymyślam zabawy, spełnię liczne życzenia, odpowiem na palące pytania... kiedy już to wszystko zrobię, jest ciemna noc, a ja nie mam siły podnieść ręki, baaa, palcem w laczku nie mam siły ruszyć. i czuję, że to już moje ostatnie zapasy energii, że dłużej tak nie dam rady, więc odliczam w duchu dni do urlopu (15).

dziś los jest łaskawy: mogę najpierw się oporządzić, a potem być dobrą mamą, bo julek litościwie zasnął na kanapie, a józio równie litościwie ogląda bajkę.

wtorek, 3 czerwca 2014

pokory!

rzeczywistość (ręcyma młodych) dała koci wczoraj prztyczka w nos. mało bolesnego, to prawda, biorąc pod uwagę liczne głębokie nieszczęścia pałętające się po wszechświecie, ale wciąż - jest to próbka tego, co wszechświat z nami zrobi, żeby udowodnić, że planować to my sobie możemy, owszem.

wczoraj po południu przeglądałam szafki kuchenne pod kątem tego, co rozdać, a co zabrać - moje kolekcjonerskie foremki do ciast i ciasteczek, gofrownica, jakaś filiżanka rodowa na pamiątkę, no i mój ulubiony kubeczek z bambusem, zakupiony parę lat temu za jedyne nieopodatkowane 19,95 w libańskim sklepie z porcelaną. tak, kubeczek zabrać koniecznie, jest taki słodki - jak od babci rewki. i tak sobie skonstatowałam, listę zamknęłam mentalnie, a pół godziny później rozległ się brzdęk i kubeczek z bambusem rozpadł się na tysiąc kawałeczków, strącony na podłogę przez julka, który akurat był helikopterem i wywijał w powietrzu t-shirtem taty jak śmigłem.

wszechświat uśmiechnął się z przekąsem: to mówisz, kociu, że co jeszcze chciałaś zabrać? maszynę do szycia? komputer? buahahahahaha!

piątek, 30 maja 2014

fotorelacji ciąg dalszy

piątek po południu, mój ulubiony moment tygodnia, kiedy można jeszcze się łudzić, że w weekend czasu starczy na wszystko.

nie miałam czasu do tej pory pokazać wam reszty pięknych zdjęć z namibe - oto one:

ocean w różnych odsłonach





 fale rozbijają się o skały

kazuarina - kota posadził taką w naszym ogrodzie


statek piracki, na którym bawiliśmy się cały dzień


józio poszukuje z mapą ukrytego skarbu





matki relaks na plaży

welwitschia mirabilis

trochę pustyni


 i trochę miasta










w którymś z następnych odcinków podzielę się z wami jeszcze dowodami na chińskie poczucie humoru :)

środa, 28 maja 2014

hej, światowcy, zróbmy jakieś przygody!

stałam w korku trzy skrzyżowania od domu, a że radio mi znowu zastrajkowało, mogłam w ciszy i skupieniu obserwować to, co za oknem.

najpierw miedzy rzędami samochodów przejechały dwa motory z "czarnymi" - to brygada szybkiego reagowania, czyli ci uzbrojeni po zęby, którzy najpierw biją, a potem pytają o nazwisko. po chwili parę samochodów przede mną rozległ się brzęk, jakby stuknęły się lekko dwa auta, a jednocześnie piesi zaczęli uciekać. potem zobaczyłam jeszcze "czarnych" i policję z drogówki, jak rozbiegają się w sąsiednie ulice, a parę sekund później rozległy się strzały. nie mam pojęcia, co działo się dalej i kto do kogo strzelał, bo w tym momencie już odpięłam pasy, zjechałam na fotelu najniżej jak się dało, i schowałam głowę. wyprostowałam się dopiero, kiedy zauważyłam, że samochody na pasie obok ruszyły.

dojechałam do domu bez dalszych sensacji - ale na dzisiaj mam dosyć przygód.

wtorek, 20 maja 2014

...a tymczasem...

a tymczasem mieliśmy koszmarny tydzień: józik złapał malarię, julek nie może doleczyć zapalenia gardła, którym zdążył już pozarażać całą resztę. obaj na zmianę rzygają przy obiadach i kolacjach - od gluta zbierającego się w gardle, jak sądze, bo u mnie działa to podobnie - a do tego julek dostał wczoraj galopującej sraczki i po raz pierwszy od roku nie zdążył do ubikacji, co go ogromnie zawstydziło.

o pierwszej w nocy, kiedy józio smacznie spał (wczorajszy test malaryczny wyszedł już negatywny, leki podziałały prawidłowo, kamień spadł nam z serca), julek rozpłakał się rzewnie, a następnie zarzygał całe łóżko. miał gorączkę, więc maniek zafundował mu chłodny prysznic (ryk na całą dzielnicę, ale za to bardzo skuteczna metoda zbijania temperatury). kiedy ryk ucichł, dziecko odzyskało humorek i uraczyło nas swoimi obserwacjami, np. nt. tego, jakie mają być spodenki od piżamki, a co tymi spodenkami nie jest, oraz kiedy to wybierzemy się na przejażdżkę mamy samochodem, ubrani w te spodnie, które nie sa piżamkami. wreszcie udało się wynegocjować zestaw świeżych piżamek, zmieniłam pościel, daliśmy młodemu paracetamol i nastąpiło usypianie - u mnie na kolanach. kiedy już myślałam, że mogę julka przełożyć do jego łóżka, dziecię zażyczyło sobie, żeby się matka koło niego położyła i potrzymała za rączkę. takoż zaległa matka na brzegu tapczana, odgniatając się o drewnianą ramę łóżka, i trzymała dziecko za rączkę, aż zasnęło. wróciłam do swojego łóżka coś koło 3.30. budzik dzwoni o 5.00, a listonosz zawsze puka dwa razy.

umieram na gardło. zobaczę czy przetrzymam to cholerstwo domowymi sposobami i flegaminą, czy też pogorszy się na tyle, że będę musiała iść do lekarza i brac antybiotyki, czego wolę uniknąć. ale umierać ostentacyjnie nikt mi nie zabroni :-)

sobota, 17 maja 2014

kocia i józek jadą do "na niby"

po wielu przygodach i zwrotach akcji, w poniedziałek wieczorem kocia i józio wsiedli wreszcie do samolotu do namibe. przygody i zwroty zawierały:

czterogodzinne opóźnienie samolotu, o czym zostaliśmy poinformowani przez obrażoną panią w check-inie, bo nigdzie indziej takiej informacji zoczyć się nie dało.

utrudnienia w rozpoczęciu podróży, gdyż a) miła panienka z ochrony przed check-inem, b) obrażona pani w check-inie, c) średnio rozgarnięty ochroniarz przed okienkiem pograniczników, d) sami pogranicznicy, słowem wszystkie możliwe odmiany władzy lokalnej odmawiały nam prawa do realizacji naszej podróży bez pisemnej zgody (nieobecnego zresztą w kraju) ojca nieletniego obywatela na opuszczenie stolicy.

zwróćcie uwagę na godziny boardingu...

                                    
zauważcie, kochani, że poruszamy się ciągle w granicach tego samego kraju, nie wywożę nieletniego do innego kraju, a na prowincję mogę dostać się również bez problemu samochodem, w której to sytuacji nikt żadnych pisemnych pozwoleń nie wymaga. wniosek z tego, że jeśli z punktu a do punktu b przemieszczam się samochodem lub rowerem, to nie istnieje ryzyko uprowadzenia nieletniego, natomiast jeśli ten sam dystans pokonuję samolotem, to ryzyko uprowadzenia lawinowo rośnie. pani w check-inie poczęstowała mnie historyjką, jak to trzy lata temu pewna kobieta zabrała dziecko na prowincję (oczywiście samolotem) bez zgody ojca, a potem po dziecku słuch zaginął, czy też znaleziono trupa - do końca nie była pewna.

gdyby to się zdarzyło lat temu pięć czy sześć, może by się skończyło na przełożeniu biletu na późniejszą datę. ale kocia jest już starym wyjadaczem w lokalnej rzeczywistości, wygłosiła zatem czterokrotnie zgrabną przemowę na temat poszanowania uznanej międzynarodowo zasady wzajemności, po czym jeden po drugim, bastiony władzy ustępowały pod naciskiem kocinej logiki i wytrwałości w malowaniu obrazu międzynarodowego skandalu, jaki niechybnie będzie miał miejsce, jeśli polskie władze będą podobnie utrudniały życie angolskim dyplomatom pragnącym udać się na weekend z dziećmi np. do krakowa.

takoż i przepuszczono nas do poczekalni.
...w której spędziliśmy kolejnych pięć godzin. co prawda przekąsiliśmy co nieco w barze, józiowi za dobre sprawowanie zakupiony został lodzik, a także odrobiona została praca domowa - ale to wciąż za mało, żeby zająć pięciolatka przez tyle godzin.

  józio dzielnie odrabia pracę domową
                                          

gdyby nie tablet, złe świnki i gniewne ptaszki, józiowi na pewno odpaliłoby znacznie szybciej, a tak to zaczęli roznosić poczekalnię z nowo zapoznanym kolegą dopiero po trzech godzinach.

lot był krótki, poczęstunek smaczny, obsługa bardzo sympatyczna... dotarliśmy do namibe, choć już w międzyczasie zaczęliśmy podejrzewać, że to nie jest "namibe" tylko "na niby" i że takiego miejsca w ogóle nie ma, ale ponieważ już sprzedali nam bilet, to teraz grają na zwłokę.

po wyjściu z samolotu kolejny lokalny smaczek - odprawa paszportowa w stylu granicznej. nikogo nie obchodził paszport mojego dziecka, nawet nie otworzyli strony z danymi, natomiast z wielką uwagą wertowali mój. czyli co, teraz to już nie ma znaczenia, czy ten nieletni obok mnie to moje prawowite dziecko, czy nie?! no nic. przeszliśmy do salki odbioru bagażu i tu znowuż niespodzianka: pas bagażowy został usunięty. nasze walizki mili panowie podawali przez dziurę w ścianie.

do hotelu jechaliśmy po zmroku, wokół nie było widać nic. zmęczeni podróżą, wzięliśmy tylko szybki prysznic i poszliśmy spać. rano wyszłam na balkon i skonstatowałam, że to, co wczoraj widzieliśmy (albo czego nie widzieliśmy), to rzeczywiście jest nic, bo hotel stoi na środku pustyni. od frontu widok na ocean, od tyłu widok na pustynię, gdzie niezrażeni chińczycy budują jakieś ogrodzenia wokół działek wytyczonych na piasku. może budują piaskownice? w takim wypadku jeden element mieliby już z głowy.

lis pustynny o poranku





zjedliśmy śniadanie, zrobiliśmy spacerek wokół budynku, potem pobyczyliśmy się na hotelowym balkonie. po południu nasi gospodarze zabrali nas na obiad, a później na zwiedzanie różnych lokalnych atrakcji budowlanych.

na oprowadzającego wytypowano pana, który ma synów w wieku józia, poradził sobie zatem śpiewająco z tysiącami pytań i roszczeń młodego człowieka. dał nam bajeranckie kaski i odblaskowe kubraczki. pozwolił józiowi wchodzić do kabin różnych koparek i dźwigów, a nawet wkręcić śrubkę w deskę, czym zaskarbił sobie jego dozgonną przyjaźń. pod koniec zwiedzania józio w biurze projektowym zbudował motorówkę z wiatraka, mamy i drzwi wejściowych, a następnie zwrócił się do naszego przewodnika piękną polszczyzną: "masz dla mnie jeszcze czas? wejdziesz do mojej łódki?"

później widzieliśmy jeszcze solnie czy solanki - fabrykę soli morskiej. najbardziej urzekło mnie postmodernistyczne ogrodzenie. gaudi by się nie powstydził. fabryka soli znajduje się już poza miastem, na prawdziwej pustyni, gdzie asfalt nie dochodzi.







i tak upłynęły nam dwa pierwsze dni podróży pełnej wrażeń. ciąg dalszy nastąpi...

sobota, 3 maja 2014

wakacje!

józek śpi w moim łóżku: ręce rozrzucone na boki, kuperek wypięty, równy spokojny oddech. czerwona piżamka podwinęła mu się na brzuchu. sama słodycz, taki potomek o poranku.

wczoraj zasypiał rozżalony, bo odwieźliśmy na lotnisko tatę i julka - ból został jedynie częściowo ukojony lodzikiem, jaki zachował się mimo najazdu hunów na zamrażarkę. julek też rozryczał się żałośnie na pożegnanie i wył aż do przejścia granicznego.

jesteśmy wszyscy oficjalnie na wakacjach - tata z julkiem w portugalii, a józik z mamą jadą w poniedziałek na prowincję. to nasza ostatnia okazja na najbliższe lata i trzeba z niej koniecznie skorzystać. takoż bilety zostały zakupione, nocleg użyczony, walizka czeka na spakowanie i plan mamy bardzo chytry: byczyć się bezwstydnie przez pięć dni.

relację fotograficzną zamieścimy w odpowiednim czasie.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

mówcie do mnie "wasza rozlazłość"

moje dzieci, nadzieja rodziców, przyszły kwiat inteligencji, śmietanka i elita kulturalna kraju, przekomarzają się wczoraj w wannie:

- a ja ci zrobiłem kupę na głowę!
- a ja ci zrobiłem kupę na twój statek piracki!
- a ja ci zrobiłem kupę do ucha!
- a ja ci zrobiłem kupę na siurka!
- a ja ci zrobiłem kupę na pępek!...

każdej kolejnej odsłonie fekalnej towarzyszy niepohamowany rechot, od którego bulgocze woda w wannie.

***
dziś nie padało, ale za to nie mamy (znowu) prądu. od nieustannych wibracji i hałasu generatora czuję się, jakbym miała watę w uszach - przestaję w ogóle cokolwiek słyszeć, a jednocześnie pogłaśnianie telewizora, muzyki czy dźwięku w grze komputerowej powoduje wręcz ból uszu. ciekawa jestem, jakbym dawała sobie radę ze stoperami - zawsze mnie okropnie drażniły, ale teraz jestem gotowa zaryzykować twierdzenie, że byłyby mniejszym złem. najwyższa pora wrócić na wieś, gdzie ciszę przerywa tylko szczekanie psów i pianie kogutów o poranku.

wydaje się również, że za prędko się kocia ucieszyła, że dziś nie padało: dziś się jeszcze nie skończyło, niebo przecięła właśnie błyskawica, a zaraz za nią kolejne. jeszcze spokojnie może lunąć i znowuż będę biegła na patio, ustawiać wyżej stół, krzesła i suszarkę z praniem. o choroba, nastawiłam przecież pranie - pralki co prawda nie zaleje, bo stoi wyżej, ale nie dojdę do niej suchą noga przez patio, jeśli zacznie padać. biednemu zawsze wiatr w oczy.

natomiast rozlazłość to moje drugie imię. to mój przedprzeprowadzkowy stan ducha. to to, co widzę w lustrze - o poranku, w południe i wieczorem. krótkie chwile motywacji, owocujące zakończeniem jakiejś pracy czy zadania, są - jak sama nazwa wskazuje, krótkie. a między nimi długo nic. wstyd. idę zalać robaka hibiskusem.

niedziela, 27 kwietnia 2014

ciągle pada!

dobrego duszka pogodowego uprasza się o pilne zamknięcie sezonu mokrego. jesteśmy już wystarczająco zalani.

tymczasem na froncie domowym:
- mamo, przynieś mi majtki - poleca król julian, podrygując i obserwując, jak podskakuje mu siurek.
- julek, ty je zostawiłeś na dole, ty je sobie przynieś.
- maaaaamo, przyyyyynieś mi majtki!!!
- możemy pójść razem na dół po twoje majtochy.
- ani mi się śni!  - oświadcza julek, podając mi rękę, i w podskokach schodzi na dół.

jakoś mnie ten weekend nie postawił na nogi. co prawda odhaczyłam zaległą robótkę - podszycie firanek, które nomen omen wisiało nade mną od dwóch czy trzech tygodni, ale w ogóle dni wolne mi się ostatnio całkiem rozłażą. to jest taki przedwyjazdowy spleen, kiedy w nic bardziej ambitnego nie chce mi się angażować energii, bo przecież już tylko kilka tygodni...

nowy rozdział budzi tyleż nadziei co obaw. ewidentnie nie tylko u mnie, bo atmosfera w domu co jakiś czas niemiłosiernie się zagęszcza i następują krótkie i gwałtowne wyładowania atmosferyczne, że tak to ujmę. dla sportu oraz w ramch pms daję się sporadycznie sprowokować, żeby nie wyjść z wprawy we wrzasku, ale nie tracę z oczu szerszego kontekstu. szerszy kontekst kulturowo-atmosferyczno-psychologiczno-emocjonalny brzmi "panta rei". (po julkowemu: "władca majtochów")

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

ostatnia wielkanoc w mieście aniołów

ach, jak miło upłynęła nam niedziela wielkanocna!

po obchodach wielkosobotnich, na które wybrał się mój mąż, mnie zabrakło odwagi, żeby iść na rezurekcję. maniek pojechał w sobotę na mszę o 18.30 i wrócił od domu po 23.00. w ramach mszy świętej chrzest przyjęło 200 osób, a do tego jedna para wzięła zaraz po chrzcie ślub. moja gosposia (któregoś z protestanckich wyznań) powiedziała mi dziś, że u nich nabożeństwo niedzielne zaczęło się o 9.00 i skończyło o 14.00, a kolejne dwie godziny jechali do domu, bo jak wszyscy z kościoła (i innych okolicznych kościołów wszelkich wyznań) wyszli i wsiedli do samochodów, dzielnica się zakorkowała. podobno stałą praktyką w angoli jest pięcioletni (!!!) cykl przygotowawczy do chrztu, więc wiele osób za jednym zamachem bierze ślub, żeby nie wydawać dwa razy kasiuty na przyjęcie dla całej licznej rodziny.

zastanawiam się, czy to nie przerodziło się w jakąś licytację: katolicy mają półtoragodzinną mszę wielkosobotnią? a co zielonoświątkowcy mają być gorsi? nasze nabożeństwo będzie trwało trzy godziny! - co? trzy godziny u zielonoświątkowców? przecież wiadomo, że jedynymi prawdziwymi chrześcijanami są ewangelicy (i tu następuje uszczegółowienie, którzy konkretnie ewangelicy, którego chrystusa i którego dnia), więc u nas nabożeństwo nie będzie krótsze niż 3,5 godziny! na to budzą sie katolicy: 3,5h u ewangelików? no to my przetrzymamy wiernych 4,5 godziny, a do chrztu zbiorowego dodamy inscenizacje, icyneracje, aromaterapię i szereg przytupów...

***

tak w portugalii, jak i w angoli, nie ma śniadania wielkanocnego - jest wielkanocny obiad. na nasz zaprosiliśmy gości na tak zwanym poziomie i popołudniowe godziny minęły szybko i bardzo przyjemnie.

dziś natomiast angola, a wraz z nią mój mąż, wróciła do pracy celem budowania lepszego jutra, a ja wylegiwałam się w łóżku do 10.00. na obiad raczyłam się podsmażanymi kopytkami i resztą zrazów zawijanych (przyznaję, jestem geniuszem zła), a po południu rozmawiałam przez skajpa z rodzicami i przebywającą u nich na turnusie dokarmiającym ciocią misią. w czasie rozmowy julek przyniósł sobie poduszkę, ułożył się na podłodze i przykrył moją chustą, a równolegle po drugiej stronie światłowodu dziadyński zapadł w drzemkę w fotelu. zbieżność zachowań jest uderzająca. doszłyśmy również z myszą do wniosku, obserwując babkę zalegającą na kanapie, iż babce nie grozi syndrom pustego gniazda, bo jak tylko jakieś puste zoczy, to zaraz się w nim ułoży.

w ciągu dnia kilka razy wyłączali prąd, więc biegałam do generatora jak kot z pęcherzem. upały wciąż dokuczliwe, więc ratujemy się klimatyzacją, któa chodzi przez 20h na dobę, z krótką przerwą na poranne wietrzenie pomieszczeń - o ile nie chodzą generatory, bo wtedy nie da się otworzyć okien.

dzień wolny - nie wolno zdradzić tradycji, idę wywiesić pranie :)

piątek, 18 kwietnia 2014

wystarczy już tego deszczu...

czujemy się jak żywy trailer do filmu "noe - wybrany przez boga". jak dla mnie to spokojnie mogłoby już przestać padać.

wczoraj wieczorem odbyła się pierwsza z wielu, jak przypuszczam, imprez tanecznych z pogranicza kizomby i techno, pod hasłem "wieczór wielkiego czwartku początkiem długiego weekendu". nie wiem, do której trwała, albowiem zasnęłam na kanapie w salonie znajdującym się po cichszej stronie domu, a po krótkim przebudzeniu, wystarczającym, aby wejść na piętro i umyć zęby, zaległam już we własnym łóżku, tym razem zaś łomot basów i perkusji dobiegał od kuchenngo podwórka, a nie od frontu, gdzie znajduje się moja sypialnia.

tym oto sposobem wyspałam się (!), a po przebudzeniu odprawiłam zwykły poranny rytuał dnia wolnego: pozmywałam naczynia z kolacji, zebrałam pranie, nastawiłam nowe, wypiłam kawę i... znowu odpadłam. zbudziłam się w południe. popraw: zbudzono mnie w południe: "mamo, pomóż mi założyć majtki".

niebo jest pochmurne, wilgotność powietrza wysoka i upał nieznośny. na popołudnie pogodynka zapowiada kolejną ulewę. jedyny pozytek z takiej ulewy to świeże powietrze przez kilka godzin. reszta to czysta tragedia.

idę dopilnować jajek gotujących się w skorupkach cebuli. na koniec do połowy jajek dodamy jeszcze kawałek buraka. potem młodzi będą ozdabiali pisanki mazakami i brokatem, bo na skrobanie nożem i polewanie woskiem nie jestem jeszcze psychicznie gotowa (oni jak najbardziej).

wtorek, 15 kwietnia 2014

deszczowa piosenka

- ach, jak mi się dziś nie chce pracować - stwierdziła wczoraj rano koleżanka. pan bóg wysłuchał i zesłał deszcz.

padało nieustannie od 13.00, kiedy zaczynałyśmy lekcję francuskiego, do późnego wieczora. wcześniej, koło południa, kiedy burzowe chmury zbierały się nad luandą i nie było wątpliwości, że nie zbierają się tylko dla jaj, wysłaliśmy do domów pracowników. sami wyszliśmy z biura o 15.00 i akurat zdążyłam dojechać do domu przed najgorszymi korkami, choć na ostatnim odcinku dało się odczuć, że ruch uliczny i brudne myśli kierowców się zagęszczają.

kota mój obiady jada w domu, a potem wraca do pracy na popołudnie, ale tym razem widziałam, że i on ma dosyć przepraw przez błoto i gówno jak na jeden dzień. nie dał się długo namawiać, kiedy mu powiedziałam: "coś ty, nie jedź, strasznie pada, nikt z twoich pacjentów nie dojedzie dziś na zajęcia!" w efekcie spędziliśmy wczorajsze popołudnie rodzinnie.

dzisiaj już niebo zakrywają leciutkie słodkie chmurki, a na nich rozlewa się żółte jak mamao poranne słońce. sielanka. z przyjemnością otworzyłabym okno w celu podziwiania widoczków, ale od świtu nie ma prądu, ergo chodzą generatory, ergissimo, nie otwieram okna w celu nieuduszenia się spalinami.

jadę do pracy - cóż mi pozostało, skoro już się ubrałam? a dziś rano znowu mi się śniło, że jest piątek po południu...

niedziela, 13 kwietnia 2014

niedzielny poranek

słoneczko świeci, obudziłam sie tym razem bez koszmarów, zjadłam pyszne śniadanie, raczę się kawą z mlekiem.

na podwórku sąsiadów z naprzeciwka trwa ostra kłótnia. wyzwisko goni wyzwisko, głosy męskie mieszają się z żeńskimi, panie nie ustępują panom w natężeniu wulgaryzmów. oto równouprawnienie w czystej postaci! wyjrzałam dyskretnie i skonstatowałam, iż przepycha się tam około 30 osób. ciekawe, czy pójdą na maczety i nogi od krzeseł. w zasadzie mają ku temu wszelkie warunki, bo a) jest ich sporo, b) są w nastroju żałobnym (tj. ewidentnie kilku z nich jest naprutych jak meserszmity).

z innej beczki, chciałam podzielić się moim niepokojem o zdrowie mojego męża. w piątek rano zorientowałam się, że złapałam gumę, pewnie jakoś w drodze z pracy do domu, bo powietrze musiało zejść w nocy. zorientowałam się, kiedy wyjechałam z podwórka, a koła jakoś tak dziwnie chrzęściły na zwyczajowych górkach kamieni, potłuczonych butelek i śmieci, zaś strażnik z naprzeciwka zawołał: "sąsiadko, koło jest zepsute!" (wielka szkoda, że nie potrafię przytoczyć tu akcentu i trzech błędów gramatycznych, które udało się zawrzeć w kilku słowach temu mistrzowi oszczędnego stylu, hemingwayowi ochroniarzy)

zawróciłam do garażu, odetchnęłam głęboko, dusząc w zarodku chęć bluzgania, i poszłam budzić kotę. kota usłyszawszy, że musi mi zmienić koło, wstał bez zwłoki (!), nawet się nie skrzywił (!!), choć 7.00 to prawie trzy godziny przed jego świtem, ubrał lacze i poszedł zmienić koło (!!!). podczas całej operacji zaklął tylko raz, ale miał prawo, ja też bym zaklęła, będąc na jego miejscu. byłam jednakowoż na miejscu dużo bardziej komfortowym - obserwatora - i moja rola ograniczyła się do podawania kluczy i otwierania bagażnika. 

stąd mój niepokój. kota wyrwany ze snu o bladym świcie i do tego wyrwany nie w celu szeroko pojętego wyrwania, czyli uciech cielesnych, lecz w celu zmiany koła - kota wstał i zmienił koło, nie okazawszy cienia irytacji. musi chory jest, czy co?

chciałam się również podzielić moją szczerą radością: obydwaj moi synowie systematycznie używają polskiego w celu bardzo praktycznym: uzyskania od mamy tego, na czym im w danym momencie zależy. wmawiam sobie, iż jest to ucieleśnienie metod wychowawczych rousseau (kto nie kojarzy, niech wygoogla sobie o nauce czytania emila), a nie mój ewidentny brak umiejętności zmotywowania młodych w bardziej wyszukany sposób. tak czy inaczej - to działa. oczywiście mają problemy z deklinacją, oczywiście mylą odmianę czasowników, oczywiście zasób słów mają dużo uboższy, niż w portugalskim - ale wykazują inicjatywę w komunikacji w słabszym i trudniejszym dla nich języku, a to się ceni.

[w tym miejscu blogger, zamiast zapisać i opublikować notkę, uciął ostatnie dwa paragrafy i zapisał pozostałą po amputacji notkę w szkicach... miało być jeszcze o kulturze czytania i o tym, jak przykład rodziców wpływa na tęże, nie mylić z "tężec", kulturę u dziecka. miało być o tym, jakie dyskusje prowadzimy sobie z józiem na temat moich lektur, które mu streszczam. miało być w ogóle o tym, jak piekielnie inteligentnym dzieckiem jest mój pierworodny. miało być, ale nie będzie, bo moja skleroza jest wprost proporcjonalna do inteligencji mojego dziecka :)]

[...]
p.s. z popołudnia: pojechaliśmy dziś na urodziny wnuczka naszych znajomych na jakieś straszne wygwizdowo. najpierw w ogóle to samochód nie odpalił, więc odpalaliśmy na kable od sąsiada. potem brnęliśmy przez jakieś dzikie korki na wyjeździe z miasta, potem ekspresowo przez drogę ekspresową, wreszcie po 1,5 godziny jazdy znaleźliśmy drogę, skrzyżowanie, biały mur, właściwą bramę, a kiedyśmy zatrąbili, w bramie pojawił się strażnik, który poinformował nas, że urodziny małego diogo to owszem, tutaj, ale wczoraj.

dawno się tak nie śmiałam :)

okazało się jednakowoż, że po urodzinach są poprawiny, więc w końcu zostaliśmy na obiedzie, wręczyliśmy solenizantowi prezent, a całe spotkanie było bardzo miłe - tylko gości trochę mniej, niż wczoraj, i - dzięki bogu! - dziś już nie było muzyki.

mimo iż nic specjalnego dzisiaj nie robiłam, jestem wypruta i wypluta, a młodzi jeszcze grają z ojcem w piłkę na dole. rodzina jest już przyzwyczajona i nikt niczego ode mnie nie oczekuje po 22h00. nie ma to jak keeping low profile.


sobota, 12 kwietnia 2014

to jest mój sen...

przespałam całe popołudnie. położyłam się po obiedzie, komfortowo we własnym łóżku (żadne tam przysypianie na fotelu) i miało być miło i relaksująco.

obudziłam się, mając przed oczami ostatnią scenę koszmarnego snu rodem z filmów fantasy. uciekaliśmy przed wojną. wojną niezwykłą, wojną dwóch wrogich sił magicznych, każda z nich symbolizowana przez inny kolor - czerwony i żółty. pierwsze sceny to desperacka ucieczka tłumu ludzi z plaży, huk wybuchów, ogień, morze pochłaniające tych, którzy nie biegli dość szybko. biegniemy przez miasto, potem przez ciche przedmieścia, wioskę, na drogach pełno błota, nieustanny deszcz. kradnę samochód, zauważam tylko, że ma automatyczną skrzynię biegów. obok mnie siedzi poznany przed chwilą mężczyzna, a na tylnym siedzeniu nastoletnia dziewczyna i mały chłopiec. próbujemy dostać się na drogę wyjazdową, ale okazuje się, że przed jedynym mostem utworzył się gigantyczny korek, wszyscy próbują uciekać tą samą drogą. czuję, że ci wszyscy ludzie zaraz zginą, że nie zdążą, most się zawali, wybuchnie. zawracam i jadę sobie tylko znanymi skrótami, udaje nam się jadąc wzdłuż rzeki, dotrzeć do kolejnego mostu. dojeżdżamy do miejsca, gdzie wojna i panika jeszcze nie dotarły. ktoś daje nam jeść i pozwala przespać się w kącie. zauważam na tablicy na ścianie dwie kolorowe plamki - czerwoną i żółtą. wokół plamek gromadzą się elementy tego samego koloru, a wszystkie inne - znikają. czuję, że nie jesteśmy już bezpieczni, że wojna nas dogania.
pakujemy się do samochodu i jedziemy kolejne kilka godzin, potem kończy się benzyna. idziemy bardzo długo na piechotę, wreszcie docieramy do stacji kolejowej. wsiadamy do pierwszego nadjeżdżającego pociągu. kiedy siedzimy już w przedziale, zauważam na zasłonach dwie kolorowe plamki, czerwoną i żółtą. ponowny taniec elementów czerwonych i żółtych, jak opiłki przyciągane przez magnes; inne kolory znikają. dociera do mnie, że nie ma ucieczki przed tą wojną. że jeśli chcę przetrwać, muszę opowiedzieć się po którejś stronie, nieważne po której, obie są równie złe, równie okrutne, bezlitosne. ci, którzy nie przyłączają się do żadnej z walczących stron, giną pierwsi.

a miało być o króliczkach, plażowaniu i kuchni pachnącej drożdżówką! strach się zdrzemnąć po południu...

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

o tym, jak bardzo względną rzeczą jest norma

julek cieszy się ostatnimi momentami wolności - nie ma pracy domowej, nie ma zadań do odrobienia, a zakres pomocy w pracach domowych, jakiej od niego oczekujemy, jest dość ograniczony - musi co wieczór pomóc józiowi nakryć do stołu i pozbierać zabawki.

józio natomiast ma codziennie zadane pisanie, czytanie, rachunki, rysunki i nakrywanie do stołu (a potem sprzątanie po kolacji). jak każdy młody człowiek, buntuje się co jakiś czas straszliwie przeciw temu kieratowi nie do udźwignięcia - łzy jak grochy toczą się po policzkach, gil zwisa do pasa, rozdzierający ryk wibruje nam w uszach. stół, jak na złość, nie chce nakryć się sam, a literki nie chcą się same w zeszycie napisać.

po chwili, gdzieś między jedną porcją połkniętego gluta a drugą, józek zaczyna kalkulować, że może nie warto robić takiego zamętu, bo przecież na szali waży się 15 minut grania po kolacji w angry birds... albo może lodzik nawet się na tej szali znajduje, kto wie, może akurat po kolacji?... albo inny szalenie atrakcyjny fancik, dla którego warto by przerwać histerię?...

i najcześciej po takiej wewnętrznej słonej kalkulacji, do której my się nie wtrącamy, ryk zamiera, przesycha morze łez. rządek artystycznie krzywawych literek i cyferek wpełza wężykiem na kartki, talerze i sztućce pojawiają się na stole. równowaga w kosmosie zostaje przywrócona na kolejne 20 minut (potem dochodzimy do zupy i ryk zostaje wznowiony).

nieprawdopodobne jest dla mnie, ile razy dziennie dziecko tak może - jedno i drugie moje dziecko. ile razy można wpadać w rozpacz, ile razy wybuchać bezpośrednio potem śmiechem, ile razy śpiewać zgodnie, a już w okolicy refrenu naparzać się po facjatach drewnianymi łyżkami podprowadzonymi matce z kuchni... i że to właśnie jest norma dla tego wieku. bo jakbym ja miała takie wahania nastrojów przez jeden dzień (a nie trzy lata z rzędu), pobiegłabym czem prędzej do apteki po test ciążowy.