sobota, 26 października 2013

wesoły nam dzień dziś nastał, k..wa jego mać!

ponieważ młody jeszcze śpi (drugi młody pojechał wczoraj z tatą na urlop do tugów), piję pyszną kawę, pogoda jest fajna (niebo zachmurzone, więc nieco chłodniej, może 30 st. C), jest prąd, więc i jest cisza, mam otworte okno, a co za tym idzie - widok na moją interesującą ulicę, opowiem wam, co widzę i słyszę.

nasz etatowy wariat (ten sam, który kiedyś oświadczył sąsiadom, że mój ojciec jest królem anglii), dzierżący w dłoni plastikowy kubek po coli ze słomką (a w kubku pewnie to, co zwykle - bimber), zatrzymał się przy samochodzie zaparkowanym po drugiej stronie ulicy i wdał się w pogawędkę z kierowcą.

moje czujne ucho uchwyciło ten fragment rozmowy, w którym wariat wykładał kierowcy klasyfikację rasową. no więc są biali tacy i biali owacy, jedni sa dobrzy, a drudzi źli, jedni to kolonizatorzy, a inni to inwestorzy - chociaż tu z kolei jest dużo żółtych, a to nieco burzy równowagę klasyfikacji... i tak wykłada, wykłada, aż z sąsiedniego domu rozlega się pieśń - to chór kościelny rozpoczął próbę, jak w każdy sobotni poranek.

wariat porzuca kierowcę i udaje się pod sąsiednią bramę, by tam dołożyć swój mocny głos do chórków w refrenie. ponieważ nie zna wszystkich słów kościelnej pieśni, więc tam, gdzie mu brakuje, dokłada (w tonacji) "k..wa" albo "ch...".
efekt nie do podrobienia, wrażenia akustyczne - bezcenne :-)

sobota, 19 października 2013

józik się wypowiada

- mamo, czy idziesz już spać? - pyta józio.
- a dlaczego pytasz?
- mamo, idziesz już spać czy nie?
- a czemu ty mnie tak gonisz do łóżka?
- bo już mi głowa pęka od twoich pomysłów... mamo, lepiej się połóż, bo jeszcze znowu coś durnego wymyślisz.

***

- mamo, czemu chodzisz na golasa?
- a ty, jak wychodzisz z wanny, to jesteś od razu ubrany?
- hm... mamo, teraz widzę twoje dupsko!
- józik, jak ty się wypinasz, to też widzę twoje dupsko.
- a teraz widzę twoje cyculki!
tu już nie miałam odpowiedzi, więc wyciągnęłam z godnością świeże majtki i koszulkę z szuflady i poszłam się ubrać.

poniedziałek, 14 października 2013

przyszła koza do nosa

- mamo, mamo, mamo! - podskakuje józio.
- co?
- mamo, mamo, mamo, zobacz, julek ma kozę w nosie. o, tutaj. mamo, mamo, musisz mu ją wyciągnąć. mamo, mamo, mamo, julek ma kozę w nosie!
julek w tym czasie leży spokojnie na dywanie obok kanapy i powtarza basem: - julek ma kozę w nosie - a jego dostojny brzuch faluje za każdym razem, gdy julek zezuje i próbuje tę kozę dojrzeć.

zażegnawszy kryzys czterokopytny, udało mi się namówić dzieci na kąpiel - szybką i każdego z osobna, mój wieczorny ideał. józio okazał lekkie rozczarowanie, iż będzie tylko prysznic, a nie pełna wanna, w której można nurkować i łapać julka za siurka (cytuję), ale dał się udobruchać, bo pozwoliłam mu trzymać prysznic i polewać ścianę.
julek do zagadnień kąpieli podchodzi ze stoickim spokojem - o ile mydło nie wpada mu do oczu, reszta mało go rusza. natomiast podczas wycierania wdaje się w ogniste dyskusje z ręcznikiem:
- ręcznik jest brzydki! ręcznik jest ładny... ręcznik jest brzydki! ręcznik jest ładny... ręcznik jest brzydki! itd.

***
ogarnęła mnie dziś niespodziewanie tęsknota za lizboną. za tym uczuciem odprężenia, które ogarnia mnie, kiedy wychodzimy z lotniska i jedziemy do domu, mijając znajome dzielnice i wioski; kiedy dojeżdżamy i na podwórku wita nas oszalały z radości adolf, pardon, simba. tęsknota za poczuciem, że wracam do domu.

***
a teraz będzie o niesprawiedliwości.

otóż tydzień temu w weekend pokłóciliśmy się z mańkiem - jak to zwykle, o jakąś głupotę, ale atmosfera się momentalnie podgrzała i zaczęliśmy na siebie wrzeszczeć - widać trzeba było spuścić trochę pary z szybkowara. normalnie coś tam mu się odszczeknę, powiem "blablabla" pod nosem i wychodzę do drugiego pokoju, ale tym razem mnie poniosło i tak się wydarłam, że po dwóch minutach ochrypłam - i tak mi już zostało. drugiego dnia nawet nie pamiętaliśmy, o co poszło, ale ciągle chrypiałam, a trzeciego dnia - poniedziałek, trzeba iść do pracy i mówić do ludzi, a kolejka się nie kończy - chrypiałam już tragicznie i kaszlałam zielonym glutem.

we wtorek glut przerzucił się na nos i tu powiedziałam - basta! poszłam do sklepu po czosnek i tego samego wieczora szprycowałam się już dość obrzydliwą mieszanką miodu, cytryny i czosnku (jednak z mlekiem i miodem czosnek wchodzi mi łatwiej), która zadziałała o tyle szybko, że dzieci stwierdziły: mamo, walisz czosnkiem! - i natychmiast przesiadły się byle dalej ode mnie. wszystko, jak widać, ma swoje jasne strony, bo dzięki temu nagłemu uszanowaniu matczynego czasu na samotną lekturę w fotelu, skończyłam w przeciągu tygodnia dwie książki, które napoczęłam jeszcze przed lipcowym urlopem.

czosknowa mikstura powoli się kończy, mam jej jeszcze na dwa dni. w międzyczasie glut z zielonego zrobił się znów przezroczysty, a gardło wróciło do normy. kończę trzecią książkę :-)

chciałam powiedzieć (oczywiście, żeby wzbudzić współczucie), że wciąż mam okropnie dużo pracy, ale w piątek nadciągają posiłki, więc idzie ku lepszemu. sama się sobie dziwię, że dałam radę przez te dwa koszmarne miesiące - i że mimo wszystko z grubsza jesteśmy na bieżąco, acz z drobnymi opóźnieniami tu i tam. a to wszystko dlatego, że łżę jak pies i gram na zwłokę.

sobota, 5 października 2013

przetrzymałam...

odchodząc od zasady, której generalnie staram się trzymać, mianowicie - zasada niepisania o pracy - powiem wam z dumą, że wytrzymałam. wytrzymałam do końca kadencji ostatniego szefa i nie zakończyło się to ani zabójstwem w afekcie, ani rezygnacją z pracy.

a akurat to drugie było kilka miesięcy temu bardzo, bardzo blisko - tak blisko, jak jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło.

teraz staram się złapać oddech, odzyskać równowagę psychiczną i doprowadzić do porządku ten cały bazjel. nadrabianie zaległości (czasem - trzyletnich) i łapanie oddechu trudno jest chwilami pogodzić, ale grunt, że nie pracuję już po 10-11 godzin na dobę, plus w weekendy, tak jak przez ostatnie półtora miesiąca. pracy mam bardzo dużo, ale organizuję ją sama, więc mniej więcej się wyrabiam.

no i zobaczymy, kogo nam teraz przyślą i kiedy, bo na razie nic nie wiemy. chwilowo cieszę się po prostu spokojem ducha.

***
józio potrafi powiedzieć cały wierszyk "idzie rak nieborak", tylko za każdym razem pyta mnie, co to jest "nieborak", bo wie, co jest niebo i wie, co to rak, ale do kupy to jakoś mu brzmi bez sensu. natomiast julek zaprezentował mi dziś swoją wersję:
"idzie rak, cerelac, jak ucipnie, znak!" cerelac to zbożowa kaszka mleczna nestle, co jest o tyle na miejscu, że julkowi wszystko zawsze kojarzy się z jedzeniem.