poniedziałek, 27 stycznia 2014

czyszczenie studzienek - odsłona druga

majstry miały pojawić się bardzo wcześnie, "najpóźniej 7.30, na pewno" - więc spokojnie pojechałam do pracy, przygotowałam kilka dokumentów, uporządkowałam parę spraw, a kiedy zadzwoniłam do nich o 10.40, powiedzieli mi, że właśnie dotarli do mojego domu, ale nic nie mogą zrobić, bo studzienki na ulicy są zapchane i nie mogą wypompować zawartości naszych studzienek do ulicznego rynsztoka.

opanowałam szereg brzydkich słów, jakie cisnęły mi się na usta, i kazałam im na mnie zaczekać. po piętnastu minutach byłam w domu i po obsztorcowaniu świętej trójcy okazało się, że jednak jest rozwiązanie problemu - ale i tak to ja na nie wpadłam, bo oni byli już spakowani i gotowi do wyjścia. kazałam im zatkać przepływ między studzienkami, żeby brud, wypompowywany z jednej do drugiej, nie wracał - a tak się działo, więc przez pierwsze minuty panowie pompowali ścieki w kółeczko, jedynie coraz mocniej je spieniając i rozsiewając smród po okolicy.

w międzyczasie zajrzałam na podwórko i zobaczyłam, iż w promieniu dwu metrów od studzienki wszystko pokryte jest centymetrową warstwą gówna. "ciśnienie było za duże i wąż odczepił od pompy", wyjaśnili beztrosko majstrowie.

okazało się, że mój pomysł zadziałał - w końcu wypompowali problematyczną studzienkę, usunęli z niej piach, usunęli syf, w międzyczasie ścieki spłynęły z ostatniej studzienki w swoją dalszą ściekową drogę (o czym przekonaliśmy się, widząc, jak w ciągu minuty poziom wody się w ostatniej studzience obniżył do właściwego), na koniec mistrze wyjęli zaimprowizowany tampon z rur - i oto jest przepływ między studzienkami. przynajmniej na razie, bo nasz sąsiad, sądząc po tym, co dzisiaj widziałam w naszej studzience, stawia sobie za punkt honoru zapchać kanalizację nie tylko we własnym domu, ale i dwu sąsiednich, z którymi tę kanalizację dzieli. skąd wiem, że to sąsiad? bo w moim domu nikt nie wrzuca do ubikacji zużytych prezerwatyw i opakowań po nich. co więcej, wskazuje to na fakt, iż sąsiad bzyka swoją gosposię, bo w weekend nikt go nie odwiedzał, a ja widziałam zawartość studzienek w piątek - wtedy takie eksponaty jeszcze tam nie pływały. drugą opcją może być to, że strażnik bzyka psa sąsiada.

kiedy majstry wyszły, była już pora obiadowa - do biura już, rzecz jasna, nie wróciłam. tak oto prosta z pozoru czynność, jaką jest wyczyszczenie studzienek i przepchanie jednej rury, skonsumowało moje dwa dni robocze, bo gdybym nad nimi nie stała, absolutnie nic by nie zrobili.

niedziela, 26 stycznia 2014

jak to komu zrobić dobrze

maniek umył mi wczoraj szlauchem samochód - a wraz z samochodem, książki i zeszyt do francuskiego, które to leżały opodal w płóciennej torbie, przywiezione z pracy w piątek i wyjęte z samochodu w ostatniej chwili przed sobotnią wycieczką na plażę. nie chciało mi się torby zanieść do domu, zostawiłam na podwórku i mam za swoje.

co prawda wszystko wyschło do wieczora, ale kartki są fantazyjnie pomarszczone - coś takiego, za co w odległych czasach dostałoby się uwagę do dzienniczka, a teraz myślę sobie z wewnętrzną satysfakcją - nikt mi już nigdy uwagi do dzienniczka nie wpisze. nie żeby kiedykolwiek ktoś wpisał, ale świadomość przywilejów płynących z dorosłości stanowi równowagę dla faktu, że się próchno z dupy sypie.

jutro muszę być w pracy bardzo wcześnie, zabójczo wcześnie rzekłabym wręcz, albowiem potrzebuję przygotować kilka dokumantów do podpisu, zeskanowania i wysłania, zanim moi supermajstrowie zapukają do bramy świtkiem koło jedenastej. wtedy z czystym sumieniem będę mogła urwać się na chwilę z biura i zobaczyć, jakież to spustoszenie tym razem poczynią ci geniusze w moich studzienkach i czy pangdaż zrealizowany w takim zakresie wystarczy, żebyśmy mieli relatywnie spokojną porę deszczową bez nadmiaru gówna na podwórku.

w kwestii pracowitego spędzania weekendu zdradzę wam, że nie poczyniłam żadnych postępów w tłumaczeniu mojego suplementu, ba, bezczelnie ignorowałam brzeg dokumentu wystający z plastikowej szuflady na górnej półce. za to zszyłam robocze spodnie mańka, które przetarły się już zupełnie na kolanach, oraz przyszyłam po raz pięćdziesiąty siódmy pasek od artystycznego fartuszka julka, który to pasek julek systematycznie wyrywa, bo nie umie odpiąć plastikowej klamerki, a jest zbyt samodzielny, żeby poprosić kogokolwiek o pomoc. po co zresztą prosić, skoro radzi sobie z problemem? a to, że fartuszek jest nie do użycia do czasu, aż matka po raz kolejny przyszyje pasek, to już niestety skutek uboczny, można by rzec - cena geniuszu.

uszyłam też prawie (zostało troszkę do wykończenia) kolejne spodnie, które wykrojone leżały cierpliwie już chyba ze dwa tygodnie. szyje mi się coraz szybciej i coraz przyjemniej, za każdym razem efekt końcowy też jest coraz lepszy, nawet maniek kiwa głową z uznaniem. w tym miejscu przyznam nieskromnie, że duma mnie rozpiera, bo - oprócz nauczonych przez mamę podstaw obchodzenia się z maszyną do szycia - jestem całkowitym burdowym samoukiem. rodzice dali mi kopa, fundując dwie kolejne maszyny do szycia (drugiej używam obecnie), a na samym początku mama wypożyczyła mi na wieczne nieoddanie swojego muzealnego łucznika, który teraz przebywa na emeryturze, zdaje się, u myszy (?). czwartą maszynę - czteronitkowy overlock singera - kupiłam już za własne fundusze, co jest kolejnym powodem do dumy. overlock czeka cierpliwie w portugalii na mój powrót, a na razie obejrzałam sobie dokładnie instrukcję obsługi na załączonym cd i zachwyciłam sie jeszcze bardziej, niż wtedy, kiedy zobaczyłam prawdziwego singera w tak nieprawdopodobnej cenie :)

od dziś do naszego wyjazdu równo sześć miesięcy - overlocki, manekiny, tony materiałów, guzików i zamków, które mam poupychane w szufladach - szykujcie się, nadciągam! :)

piątek, 24 stycznia 2014

czyszczenie studzienek - odsłona pierwsza

miałam dziś pójść do pracy na nieco późniejszą godzinę, bo na ósmą umówiłam się z hydraulikiem (tak szumnie nazywam chłopaka od grzebania się w gównie) na czyszczenie studzienek w domu. postanowiłam sobie, że tym razem nie zdam się na nadzór gosposi i sama nad gównospecem postoję i dopilnuję, żeby praca została wykonana jak należy.

w efekcie do pracy nie dotarłam w ogóle, bo moi spece sztuk trzy zapukali do bramy o 10.30. chcieli otworzyć tylko tę jedną problematyczną studzienkę, ale kazałam im otworzyć wszystkie trzy. potem przekonywali mnie, że między wylewającą studzienką a pozostałymi dwiema nie ma połączenia - a ja ich przekonywałam, że jest, bo pamiętam z poprzednich czyszczęń, jak mniej więcej biegną te połączenia. podumali, podumali, stwierdzili, że sprężyna, którą przynieśli, nie nadaje się do przepchania tak długiej rury, i poszli do sklepu po inną. po pół godziny wrócili i podjęli na nowo wysiłki. nie będę przytaczać wszystkich gównianych opisów, dość, że mądrze zrobiłam, pozostając dziś w domu. na koniec stwierdzili, że w poniedziałek przyjdą jeszcze raz z innym specjalistycznym sprzętem, bo studzienka i rury są pełne piachu i oni to muszą wszystko usunąć. piach, obawiam się, jest w tym zgniłym systemie systematycznie uzupełniany, bo spływa razem z deszczówką z dachu, do którego nie mamy dostępu i nie możemy go uprzątnąć. co za geniusz wymyślił, żeby deszczówkę połączyć ze studzienkami ściekowymi - niech mu ziemia lekką będzie, bo szanse na to, że do dzisiaj zdążył już zapić się na śmierć, rozbić na motorze lub umrzeć na aids, są spore.

no zobaczymy. przez weekend studzienka powinna wytrzymać, bo częściowo rurę odetkali. oby tylko nie padało - bo wtedy nie ma siły, wybije jak komu dzwon.

a ja, jak wspomniałam, do pracy nie dotarłam, bo majstry poszły sobie w porze obiadowej, więc już machnęłam ręką: na dwie godziny efektywnej pracy nie będę się tłuc w korkach przez kolejne dwie.

środa, 22 stycznia 2014

każdy ptaszek ma swój daszek

julek po kąpieli siedzi na moim łóżku i próbuje obejrzeć sobie siurka, ale nie może, bo brzuch mu zasłania. po kilku minutach bezowocnych prób odwraca się do mnie i stwierdza zdziwiony:
- mamo, nie widać!

a mógłby przysiąc, że jak gmera ręką w majtach, to coś tam ewidentnie jest.

jest to jedno z licznych rozczarowań, jakie w ciągu życia spotykają człowieka, ale julek akurat dzielnie im stawia czoła, a w tym wypadku - brzucha.

chłopaki właśnie zrobiły sobie na moim łóżku samolot z poduszek i plastikowych pudełek, więć próbuję zasiać ziarno terroru, zapowiadając, że mama idzie spać, zaczem łóżko ma być uprzątnięte, a w pokoju - cisza. jakby wyczuwając dramat sytuacji, julek powtarza co chwilę: "ten samolot spadnie". oczy mi łzawią ze zmęczenia jakby im za to płacili. idę się obalić w kokpicie albo luku bagażowym, bo widzę, że terror zasiany przez matkę charakteryzuje się niską skutecznością :)


piątek, 17 stycznia 2014

"rozbiłem moją świnkę-skarbonkę i poszedłem na dziwki"

...tak zaczyna się książka, której teraz słucham. książka po francusku, więc rozumiem piąte przez dziesiąte, ale nie poddaję się :)

uwinęłam się dzisiaj sprawniej z robotą i wróciłam do domu nieco wcześniej, bośmy odwołały naszą copiątkową lekcję francuskiego. w ramach uciszania wyrzutów sumienia słuchałam francuskiego audiobooka przez całą drogę do domu. ale w ramach nieprzesadzania z pilnością - nie zabrałam książek z pracy na weekend :)

znowu nie ma prądu w dzielnicy, więc generatory wyją. jakość mojego dzisiejszego snu stoi pod znakiem zapytania. idę poszukać sobie cichego miesjca do poczytania książki.

czwartek, 16 stycznia 2014

mając świadomość...

a zatem - mając świadomość, że zachowuję się wrednie i nieracjonalnie, wrzeszczałam dziś na moje dzieci, domagając się ciszy. albo przynajmniej ograniczenia wrzasków. tak jakby kiedykolwiek małe zołzy potrafiły być cicho - oni nawet przez sen gadają!

na swoje usprawieliwienie mam to, że dzisiaj darli się wyjątkowo intensywnie, a mi rozsadzało czerep po kolejnym dniu przed komputerem.

w nagrodę za moje cierpienia kablówka puściła wieczorem "dumę i uprzedzenie", film, który widziałam już kilkanaście razy i za każdym razem mnie zachwyca.

tęsknię za wiosną. taką z ostrym powietrzem, zapachem mokrej ziemi, bladozielonymi listkami, przebiśniegami i nadzieją czyhającą na nas na każdym kroku. tęsknię za tym, żeby o poranku otworzyć okna i nie poczuć cuchu ścieków zalegających na ulicy. parę dni temu sąsiad zorganizował zrzutkę wśród mieszkańców naszej ulicy - chcą zatrudnić firmę, żeby oczyściła nasz rynsztoczek. zapłaciłam składkę i czekam z cichą wiosenną nadzieją, że kasa nie zostanie sprzeniewierzona.

skroiłam kolejne spodnie i nie mam czasu ich uszyć. ostatni weekend mi się jakoś rozlazł, nie ruszyłam ani jednej fastrygi, a najwyższy czas zabrać się za jakąś sukienkę.

nagadała się, to teraz idzie spać - jutro kolejny dzień pracy i pewnie znowu całe popołudnie z bólem głowy, aż skończy się gorący okres sprawozdawczy.

środa, 15 stycznia 2014

powody do wdzięczności i poczucie szczęścia nad miską zupy

wracałam po pracy do domu z bólem głowy, po kilkugodzinnym ślęczeniu nad sprawozdaniami i gapieniu się w cyferki i tabelki na ekranie komputera. ciągle wychodziły mi jakieś błędy i niezgodności, więc szukałam i poprawiałam do skutku. na koniec dnia wszystko wyglądało już w miarę spójnie i prawidłowo - ale za to ja byłam zupełnie wypluta.

kiedy zasiadłam w domu nad miseczką ciepłej smacznej zupy, a potem wstawiłam wymęczone kości pod gorący prysznic, uświadomiłam sobie, że są to rzeczy, które na co dzień bierzemy za pewnik: jedzenie na stole i możliwość zapewnienia ciału minimalnego komfortu (bieżąca woda, łóżko, ubrania). dzięki ci, panie boże, że na naszym stole nie brakuje jedzenia i że "ty jeden pozwalasz nam mieszkać bezpiecznie" :)

poranne audycje radiowe są dla mnie źródłem nieustającej inspiracji. dzieci gmerały mi ostatnio w radiu i zanim wpadłam na to (dziś po południu), jak przywrócić ustawiony wcześniej układ zaprogramowanych stacji i wyłączyć włączające się uparcie automatyczne poszukiwanie, przez kilka dni działały mi tylko dwie stacje: jedna w kimbundu, a druga sportowa. ło jezu, czego ja się tam nasłuchałam! dziś rano, na ten przykład, rozmowa z komentatorem nt. jakiegoś turnieju odbywającego się poza stolicą, mniejsza o dyscyplinę: "jednakolwiek zawodnicy są młodzi, ale między pierwszymi trzema meczami a kolejnym mieli niecałą dobę odpoczynku i nie zdążyli odpocząć. wiadomo, że jak zawodnik jest zmęczony fizycznie, to psychologicznie też. a jak zawodnik jest zmęczony psychologicznie, to nie myśli. a wiadomo, że jak zawodnik nie myśli dużo, to myśli mało." święte słowa, lepiej bym tego nie ujęła. najbardziej twórcze są u nich przysłówki i wyrażenia przyimkowe wzbogacane przypadkowymi prefiksami i sufiksami - tego nie ma w słownikach, to jest sama esencja, w którą trzeba się zanurzyć i smakować. to jakby gramatykę języka portugalskiego wrzucić do blendera, a potem posklejać strony na chybił trafił, byle wyszedł format a4...

tak oto leżę w łóżku i psychologicznie nastawiam się na odpoczynek i sen, a wiadomo, że jak nie śpię dużo, to śpię mało. julek znosi mi do łóżka różne twarde zkabawki, o które potem odgniatam się w nocy. budzę się z karetką pogotowia odciśniętą na policzku i klnę w duchu, nadeptując na helikopter transportujący klatkę z dinozaurami.






czwartek, 2 stycznia 2014

cudowny wolny dzień :)

bez przymusu wstania o poranku - zbudziłam się i tak o 7.00 i nie mogłam już zasnąć, więc poszłam zrobić sobie śniadanie. zrobiłam grzanki, zaparzyłam herbatkę (och, kawo moja, gdzieś ty!...), poczytałam wirtualną gazetkę, a potem zasiadłam do wykańczania rozpoczętych robótek.

w rezultacie nowiutkie spodnie wiszą odprasowane w szafie. moje gosposie wpadły w zachwyt i mówią mi, że takie spodnie to teraz absolutny hit i chodzą po co najmniej 50 dolców. zważywszy, że za materiał zapłaciłam niecałe pięć usd, wynik jest niezły :)

w porzuconej dawno koszuli muszę już tylko przyszyć guziki i wydziergać dziurki. ciężko mi się tę koszulkę szyło - materiał i maszyna nie bardzo się polubiły i albo łamała mi się igła, albo transport bzikował, albo jedno i drugie równocześnie. materiał był cienki, gęsto tkany i bardzo śliski, a to okazało się zdradliwe. cóż, nowe doświadczenie.

w najbliższy weekend biorę na warsztat szary sztruks, który kupiłam wieki temu i do którego właśnie znalazłam odpowiedni wykrój - szerokie wygodne spodnie. potem biorę się za letnie sukienki.

***
młodzi bawią się przez kwadrans jeden przy drugim, ale osobno, bez kłótni, wymieniąjąc się sporadycznie uwagami:
- józek, rysujesz kółeczko? - pyta julek
- nie - odpowiada józio z rozbawieniem pełnym wyższości - to jest cieżarówka wywrotka.
- ahaaaaa. ciężarówka, żeby transportować kółeczko?

***
jutro znowu do roboty. robić mi się nie chce. czas płynie zawrotnie szybko, styczeń to sprawozdania, luty - marzec to porządki, bieżące sprawy i znowu sprawozdania na początku kwietnia; po drodze na pewno ktoś nas oficjalnie odwiedzi, więc będziemy miały dodatkową rozrywkę z opanowaniem logistyki; maj - święta, czerwiec - doprasowywanie budżetu przed sprawozdaniem półrocznym; lipiec - ostatnie porządki i oddaję posprzątane biurko następcy, jeśli się do tego czasu pojawi. posprzątane biurko i siedemdziesiąt pięć segregatorów z bieżącymi sprawami, ohsiohsiohsio, niech się od tej pory martwi kto inny :)

za chwilę będziemy pakowali do walizek i kartonów ostatnie bambetle. przechadzając się po mieszkaniu, wpisuję kolejne rzeczy na moją mentalną listę "do spakowania" albo je z niej wykreślam. na stronie przewoźnika, w zakładce "cargo", znalazłam masę wyczerpujących i pomocnych informacji: 99% wpisów pod faq brzmiała "skontaktuj się z lokalnym przedstawicielem przewoźnika w celu uzyskania szczegółowych informacji".

myślami jestem już w moim przydomowym ogródku i sieję selera, buraczki, koperek, pietruszkę oraz sadzę pomidory, które potem napełnią zapachem całą kuchnię; sadzę truskawki, poziomki i maliny. zrywam świeżutką miętę czekoladową i dorzucam gałązkę do świeżo zaparzonej czarnej herbaty. w doniczce kuchennej sadzę chá de caxinde, citronellę, która będzie mi przypominać o przyjemnych chwilach spędzonych tutaj.

myślami jestem na naszym tarasie o wschodzie słońca. wiatr targa mi włosy, czerwonozłoty blask rozlewa się po niebie, pola pachną mokrą ziemią i mgłą, pieją koguty. cisza. wszechogarniająca kojąca cisza. cały dom śpi, cała wioska śpi. to już tylko kilka miesięcy :)

a tymczasem józio woła mnie na kolację, więc dosyć tych miłych wizualizacji - pora zmierzyć się z kanapką.


środa, 1 stycznia 2014

jakiż zawód!...

otóż wbrew czarnym przewidywaniom (czarnym, hehehe, nomen omen), noc sylwestrowa w naszej dzielnicy była wyjątkowo spokojna. w najbliższym sąsiedztwie nie odbyły się żadne huczne imprezy, ani jednej prywatki, ani nawet kapiszonów, ani sztucznych ogni. słyszałam w radiu w ciągu ostatnich dni, że sporo imprez zostało odwołanych, bo nie otrzymały pozwolenia lokalnej administracji - ale nie sądziłam, że ktoś to weźmie poważnie. do tej pory nikt nie brał ;)

koniec końców, cisza była prawie jak makiem zasiał, wyspałam się, wykaszlałam się do woli, wycharałam płuca na poduszkę, a wstałam rześka jak - no właśnie, jak co? jak poranek? a co to za rześkość przy 35+ stopniach? i zabrałam się za szycie. podkończyłam nieco wspomniane poprzednio spodnie i przeszyłam parę ściegów w zapomnianej już nieco koszuli na krótki rękaw, którą zaczęłam chyba ze dwa miesiące temu. jedno i drugie mam szanę wykończyć jutro, gdyż wzięłam sobie jeden dzień wolnego :) 

zrobiłam dziś pizzę na kolację, a na podwieczorek gofry, więc uznać można, że zasób dobroci dla zwierząt na ten miesiąc został wyczerpany. może jeszcze zrobię jutro babeczki. należy docenić to tym bardziej, że chodzę ostatnimi dniami nieco zmulona - nie mogę zaparzyć sobie kawy, bo mi gosposie przy myciu garów zdematerializowały sitko od ekspresu. sitko zapewne wyemigrowało w śmieciach, wyrzucone przy okazji wystukiwania kawowych fusów. jestem głęboko niepocieszona, bo tu na miejscu nie ma szans za zakup części, muszę poczekać do powrotu do europy. 

idę napuścić sobie wody do wanny. będzie kąpiel z ostatnią saszetką soli lawendowych, bo bogatemu kto zabroni :)