niedziela, 29 czerwca 2014

łojezu, łojezu!

dzisiaj zaczęło się pakowanie.

"się" tak naprawdę oznacza, że pakuję ja, a rodzina entuzjastycznie składa kolejne bambetle na przerażająco wysokie stosy. ustanowiłam limit: nie wiecej niż 10 kartonów, nie więcej niż 200kg. zamknęłam dziś 5 pudeł, czyli połowę mam za sobą - czuwała nade mną św. marta od przeprowadzek.

niezwykłe to uczucie - zamykać siedem lat życia w dwustu kilogramach. selekcjonowanie przedmiotów jest czynnością relaksującą: podnosi na duchu i oczyszcza głowę z ciężkich myśli, bo jednak nie pakuję całego domu, sporo rzeczy tutaj zostaje. kilka zostanie sprzedanych, reszta rozdana. zbędny balast. jakby się uprzeć, to i tych 200kg nie jest kwestią życia i śmierci, ale wyobrażam sobie rozżalenie dzieci, gdyby okazało się, że nie mogą zabrać ani jednej ze swoich ukochanych zabawek, bo w walizkach musi być miejsce na ubrania, buty i książki... a skoro im pozwoliłam zabrać zabrawki, to sobie też pozwolę :)

efekt dzisiejszego szamotania się w kucki z pudłami, papierem do pakowania i taśmą klejącą odczuję niechybnie jutro, kiedy wstanę rano i spróbuję się wyprostować... ech, nie ma to jak odpocząć na urlopie...

sobota, 28 czerwca 2014

po wizycie

przez ostatnie trzy tygodnie gościliśmy moją szwagierkę f., jej córkę a. i narzeczonego córki - b. oprócz niezliczonych atrakcji, które luanda zawsze zapewnia bogu ducha winnemu podróżnikowi, b. dostał w bonusie klasykę medycyny tropikalnej - malarię.

b. miał lot zabukowany na poniedziałek wieczór i jako pilny uczeń w niedzielę zrobił check-in online. w poniedziałek musiałam zabrać dziewczyny z samego rana w objazd, a b. miał dopilnować w tym czasie mojej progenitury, zanim nie przyjdzie niania. kiedy wróciłyśmy do domu w południe, b. blady i z podkążonymi oczami skarży się, że strasznie mu niedobrze, że wymiotuje i ma zawroty głowy, ale gorączki ani ciut ciut. rzuciłam pół żartem, pół serio i bez większeego przekonania, "idziemy zrobić test malaryczny" - no bo co to za malaria, kiedy pacjent wykazuje marne 35,7 celsjusza? takoż i poszliśmy na drugą stronę ulicy do mojej ulubionej kliniki, do której zwykłam chadzać o poranku w piżamie.

pół godziny poźniej odebrałam wyniki i oto stoi jak byk: pozytywny. b. patrzy na kartkę i stwierdza z ulgą, "no, to znaczy, że jednak nie jestem ciotą". ciota nieciota, do wieczora mu się nie polepszyło, a wręcz przeciwnie - dwumetrowy chłop trzeźwy jak świnia, a chwiejący się na nogach to dość osobliwy widok - więc do domu nie poleciał. został pod naszą czułą opieką do piątku i codziennie dostawał zastrzyk w siedzenie, jako że łykanie tabletek na zmianę ze spektakulranym rzygiem jest mało efektywne. od drugiego dnia przy zastrzykach asystował józio, w ramach rekompensaty moralnej za swoją niedawną malarię, kiedy to też został kilka razy skłuty. relacjonował mi potem przejęty, że b. był dzielny i wcale nie płakał.

w piątek rano odstawiłam całą trójkę oraz tonę bagażu na lotnisko. jestem od tygodnia na urlopie, więc rzecz jasna prosto z lotniska pojechałam do biura, jak prawie codziennie. jedyna różnica to taka, że w dżinsach i tenisówkach, a nie na obcasach, no i że kiedy sekretarka chce do mnie przekierowac rozmowę albo o coś pyta, mówię jej: "kochana, mnie tu nie ma, tobie się tylko wydaje, że mnie widzisz..." ale po odhaczeniu pilnych wiszących spraw zabrałam koleżankę i pojechałysmy na objazd księgarni. połów bardzo owocny, musze przewidzieć dodatkowe pudło we frachcie.

słowem, po raz kolejny z czystym sumieniem stwierdzam, że jestem zjechana jak koń po westernie. mam za to piękne zdjęcia z naszej wycieczki - wkleję, jak je obrobię i przede wszystkim, jak się sama obrobię ze wszystkim, co mi tu zalega.

a czasu coraz mniej - za miesiąc o tej porze będziemy już z powrotem na europejskiej ziemi, rozpakowywać kartony i witać się ze starymi kątami.

sobota, 14 czerwca 2014

dla uzupełnienia

dla uzupełnienia poprzedniego wpisu uprzejmie informuję, iż to nie tak, że ojciec wzbrania się przed graniem w piłkę z dziecięciem, wręcz przeciwnie - po prostu józik najwyraźniej jest fanem partykuł wzmacniających, pewnie ma to po mnie.

natomiast najświeższą ofiarą gry w piłkę taty z synami padł szklany żyrandol w salonie. a w zasadzie jego jedna trzecia. tym sposobem pierwotny salonowy komplet - jeden żyrandol potrójny i dwa pojedyncze - uległ dalszej entropii. jeden z żyrandoli pojedynczych zakończył żywot parę miesięcy temu w okolicznościach dramatycznych, podczas skoku napięcia, który spowodował wywalenie wszystkich korków i wybuch dwóch żarówek. jedna z nich rozsadziła szklany klosz, a odłamki i odłameczki jeszcze przez wiele dni wyczesywaliśmy z dywanu i wydłubywaliśmy z kątów.

w tej chwili właśnie na dole trwa kolejny mecz ojcowsko-synowski i jestem dobrej myśli, iż przed wyjazdem uda nam się w ogóle pozbyć żyrandoli.

piątek, 13 czerwca 2014

józio pisze

- mamusiu, jak się pisze "sz"?
- ale w jakim słowie? po polsku, czy po portugalsku?
- no ale jak się pisze "sz"? bo tata powiedział mi, żebym napisał zdanie dziesięciowyrazowe.
spoglądam na kartkę, a tam rzeczywiście prawie 10 słów: papá, oi, poças, vá lá, joga a bola comigo. (tato, hej, cholera, no weź, zagraj ze mną w piłkę). a "sz" potrzebne było do słowa "poças" (cholera). taki mundry syn mi rośnie.

środa, 4 czerwca 2014

na ostatnich nogach

naczytawszy się ostatnio w temacie, wiem, że nie jestem sama, że wiele kobiet czuję się tak jak ja, ale mimo tego nieodkrywczo wyznam: padam na pysk i żadna ze mnie supermama.

przez ostatnich kilka dni stosik papierów na moim biurku rośnie i na każde pięć spraw, które udaje mi się wypchnąć, pojawia się kolejnych osiem. po każdym spotkaniu, telefonie, wymianie korespondencji w temacie musi pozostać ślad - notatka, raport, kolejna korespondencja, uprzejmie donoszę, a ja już nie mam siły - ani na te spotkania, ani na te donosy, ani na te notatki. muszę się spakować - muszę pozamykać tysiąc spraw - muszę mieć czas dla moich dzieci - muszę się też czasem wyspać - muszę mieć czas na nieodmóżdżającą lekturę...

na pocieszenie dostałam na najbliższy tydzień (czyli w praktyce na weekend, bo kiedy indziej? tylko w sobotni i niedzielny poranek, kiedy dziateczki słodko śpią...) megaasajnment, który nie byłby wcale mega, gdyby nie to, że na co dzień się tą dziedziną w ogóle nie zajmuję i doczytanie się, o co chodzi, a następnie ujęcie tego w sensowne słowa, zajmie mi kupę czasu. nawet wliczając w to copy-paste z fachowych i supermerytorycznych notatek koleżanki, którą zastępuję :)

przerwa szkolna się skończyła, dzieci powróciły do nauki, na ulice powróciły w związku z tym gigantyczne korki. kiedy już wreszcie dojadę do domu, kiedy wczołgam się na ganek, odstawię torby, rozpakuję zakupy, wykąpię się, przebiorę, coś zjem, a w międzyczasie poprzytulam, okrzyczę, powymyślam zabawy, spełnię liczne życzenia, odpowiem na palące pytania... kiedy już to wszystko zrobię, jest ciemna noc, a ja nie mam siły podnieść ręki, baaa, palcem w laczku nie mam siły ruszyć. i czuję, że to już moje ostatnie zapasy energii, że dłużej tak nie dam rady, więc odliczam w duchu dni do urlopu (15).

dziś los jest łaskawy: mogę najpierw się oporządzić, a potem być dobrą mamą, bo julek litościwie zasnął na kanapie, a józio równie litościwie ogląda bajkę.

wtorek, 3 czerwca 2014

pokory!

rzeczywistość (ręcyma młodych) dała koci wczoraj prztyczka w nos. mało bolesnego, to prawda, biorąc pod uwagę liczne głębokie nieszczęścia pałętające się po wszechświecie, ale wciąż - jest to próbka tego, co wszechświat z nami zrobi, żeby udowodnić, że planować to my sobie możemy, owszem.

wczoraj po południu przeglądałam szafki kuchenne pod kątem tego, co rozdać, a co zabrać - moje kolekcjonerskie foremki do ciast i ciasteczek, gofrownica, jakaś filiżanka rodowa na pamiątkę, no i mój ulubiony kubeczek z bambusem, zakupiony parę lat temu za jedyne nieopodatkowane 19,95 w libańskim sklepie z porcelaną. tak, kubeczek zabrać koniecznie, jest taki słodki - jak od babci rewki. i tak sobie skonstatowałam, listę zamknęłam mentalnie, a pół godziny później rozległ się brzdęk i kubeczek z bambusem rozpadł się na tysiąc kawałeczków, strącony na podłogę przez julka, który akurat był helikopterem i wywijał w powietrzu t-shirtem taty jak śmigłem.

wszechświat uśmiechnął się z przekąsem: to mówisz, kociu, że co jeszcze chciałaś zabrać? maszynę do szycia? komputer? buahahahahaha!