niedziela, 30 marca 2014

dwunaste: ani wysypiał się w weekend

na dzielni było chyba wesele z poprawinami z soboty na niedzielę, albo jakaś grubsza impreza, bo muzyka waliła decybelami, drzwiami i oknami, od 21.00 do 4.00 nad ranem, z krótką przerwą (na trzeźwienie?) i potem znowuż od 7.00 rano do 11.00. myśli kwieciste, jakie przemykały mi przez otumanioną głowę, kiedy budziłam się co pół godziny, nie nadają się do publikacji.

a potem to już dzieci wstały, więc i nadzieja na odespanie znikła jak sen jaki złoty. co prawda podjęłam nieśmiałą próbę dwukrotnie w ciągu dnia, ale po 60 sekundach od przyłożenia głowy do poduszki, klejąca łapka klepała mnie w policzek: "mamo, jestem głodny i nie chcę tej bajki, chcę inną."

muszę jeszcze się wykąpać, umyć włosy, ogolić nogi i pomalować paznokcie. i niech mi kto powie, że życie kobiety nie jest trudne i pełne poświęceń.

czwartek, 27 marca 2014

jedenaste: nie będziesz odpoczywał(a)

dzieci upalowane przed telewizorem. matka chyłkiem wymyka się na pięterko (zła matka), z kieliszkiem czerwonego wina w ręku (bardzo zła matka! a do tego pije! więc pewnie też kradnie, bo każdy pijak to złodziej), napuszcza sobie pełną wannę gorącej wody z pachnącymi solami, a potem zanurza się po szyję w cudownej pianie. relaks absolutny. ostatni łyk wina. cisza i spokój, bąbelki powolutku pękają, matka osiąga stan nirvany...

...z którego wyrywa ją tupot bosych stóp, szust ściąganych majtek i radosny okrzyk: "ja też się będę kąpał z tobą!" chcąc nie chcąc, matka opuszcza wannę (chcąc mieć święty spokój, a nie chcąc gnieść się w wannie z dwoma rozpychającymi się młodocianymi). matka dorzuca do wanny akcesoria, raczy młodocianych zwykłą dydaktyczną wiązką pogróżek, zakazów i nakazów o znikomej skuteczności, a następnie udaje się do pokoju, ignorując odgłosy walk i sporów o przynależność fantów, waniennej linii demarkacyjnej oraz decylitrów wody z rzeczoną pianką.

ale co się wymoczyłam przez te trzy minuty, to moje!


środa, 26 marca 2014

deszcze niespokojne potargały asfalt

od rana zbierało się na deszcz, ciemne chmury gromadziły się nad miastem, aż wreszcie około 10.00 oberwała się chmura, a nam oberwało się razem z nią. za oknami - ściana wody, ulicami popłynęły rwące potoki, kto mógł, chronił się pod dachem.

zadowolony był jedynie nasz dwuosobowy personel porządkowy - no bo skoro pada, to ani nie zamiotą podwórka, ani nic nie upiorą, ani ogródka nie poplewią, ani tym bardziej nie umyją okien. jeszcze przed ulewą pomyli posadzki w biurze, a wraz z pierwszymi kroplami deszczu zasiedli spokojnie pod podwórkowym okapem i ze spokojem ducha kontemplowali deszcz. takoż i puściliśmy ich do domu trzy godziny przed czasem, bo kiedy pada, ruch w mieście jest sparaliżowany i biedaki nie dojadą do swoich dzielnic - sporą część drogi będą i tak musieli przejść pieszo, bo transport publiczny znika z tras miejskich podczas deszczu.

i tu dochodzimy do sedna. otóż kiedy pada w nocy lub o świcie, centrum miasta jest puste, bo przedmieścia nie są w stanie dojechać/dopłynąć. kiedy pada w ciągu dnia - miasto staje, bo przedmieścia nie są w stanie wrócić do siebie po pracy. dziś jechałam do domu ze średnią prędkością 2km/h, czyli moje niecałe 4km z pracy do domu pokonałam w dwie godziny. na jednych światłach stałam bite 45 minut, nie posuwając się ani o centymetr. światła zmieniały się - czerwone, zielone, czerwone, zielone... a ja i stu innych kierowców staliśmy cierpliwie, dłubiąc w nosie, pisząc sms-y, piłując paznokcie, czytając gazetę, kiwając się w takt muzyki lecącej z radia, bądź sprzątając samochód, jak pewien pan, który to nie wysiadając z pojazdu, wytrzepał przez okno na ulicę wszystkie cztery maty, spryskał cockpitsprayem konsolę i dopolerował ją szmateczką, a także uporządkował zawartość schowka na rękawiczki. coś się jednak w narodzie zmienia, bo nikt na nikogo nie trąbił, nikt nikomu drogi nie zajeżdżał, wszyscy spokojnie czekali na swoja kolejkę.

kiedy hektolitry deszczu spłynęły do niższych partii miasta, niebo sie przejaśniło i ulice trochę przeschły, ilość i głębokość dziur w asfalcie zwiększyła się dwukrotnie w porównaniu ze stanem na godzinę 8.00 rano.

dojechałam do domu, wysiadłam z samochodu i mało nie odpadł mi zdrętwiały tyłek. ja już jestem za stara na takie korki. myślę, że interesującą alternatywą byłaby jazda konna - koń zaparkowany na trawniku pod biurem i napis ostrzegawczy na bramie "uwaga, zły koń".

poniedziałek, 24 marca 2014

zwrotów nie przyjmujemy - albo tak nam się wydaje do czasu

mam swoje (mało pozytywne) zdanie na temat luzofońskich zwyczajów żywieniowych pt. obiad na obiad i obiad na kolację. co za dużo to niezdrowo - ciężkie żarcie na noc musi się z czasem zemścić. kiedy męska część mojej rodziny zajada zupę, drugie i deser, ja raczę się niesłodzoną herbatą i dobrze na tym wychodzę. osobiście uważam, że młodym na noc lepiej zrobiłaby kasza manna na mleku.

co jakiś czas młodzi protestują przeciw terrorowi żywieniowemu wprowadzonemu przez ojca, ale ojciec jest niewzruszony, więc zdarza się, że protest - chcący lub niechcący - przyjmuje formy ekstremalne.

dzisiaj na ten przykład żołądek julka odmówił posłuszeństwa w okolicach drugiego dania, a ponieważ akurat siedział syn na moich kolanach, takoż i na moje kolana się zrzygał.
tj. w pierwszym rzucie nawet trafił do pustego talerza po zupie, ale - jakby to poetycko ująć - w drugim rzucie czara się przelała.

oszczędzę wam opisów czyszczenia siebie, dziecka i stołu. dość, że kiedy maniek kąpał julka, a ja sprzątałam pobojowisko, józek zagrzewał mnie do walki:
"mamo, jesteś cała zarzygana! mamo, nawet klapki masz całe zarzygane! mamo, ale ty śmierdzisz! i jesteś cała zarzygana! mamo, stół też jest zarzygany i śmierdzi, tak jak twoje klapki! mamo, julek cię kompletnie obrzygał. mamo, a dlaczego julek ciebie tak okropnie obrzygał? i twoje klapki też?..."

a poza tym powiem wam, że józio uczy się na błędach. nauczył się wreszcie, że na wieść, iż dostali od matki po kawałeczku czekolady po podwieczorku, ojciec się wścieknie (tak, ten sam ojciec, który daje im na śniadanie chocapic. ale w chocapicu nie ma przecież złej czekolady - jest jedynie dobra czekoladyna). więc dzisiaj, kiedy tatuś wrócił z pracy, a oni dwaj akurat przełykali swój zasłużony kawałeczek czekolady, józio na podejrzliwe pytanie taty, czy jadł właśnie czekoladę, powiedział, że owszem, ale taką udawaną, taką na niby. generalnie idziemy w dobrym kierunku - dziecko zajarzyło już nieodzowność ściemy w życiu, musi tylko popracować nad techniką. będą z niego ludzie.

piątek, 21 marca 2014

czego oczy nie widzą?...

po moczeniu w basenie i po prysznicu wycieram józika. w pewnym momencie syn protestuje, że za mocno potarłam mu ucho, a on ma w tym uchu "bola". zaglądam do rzeczonego ucha, patrzę, czy zadrapane, czy obite, czy pokąsane przez komary - i nic nie znajduję. mówię zatem: "synku, nic w twoim uchu nie widzę". a na to syn: "bo to jest ból niewidzialny."

niedziela, 16 marca 2014

marzec miesiącem kobiet

w angoli jest w użyciu hasło "março-mulher", czyli - jak w tytule. w życiu przekłada się to na "kobiece" promocje w hipermarketach, u operatorów telefonii komórkowych, tematyczne audycje w radiu i telewizji oraz zwiększoną ilość wieców z bufetem i przytupem.

no to mnie się dostało dzisiaj męskiej atencji ze wszystkich przedziałów wiekowych za cały miesiąc.

najpierw rano, gdy wracałam ze sklepu obładowana dwiema zgrzewkami mleka, które u nas rozchodzi się w tempie błyskawicznym (właśnie dziś rano skonstatowałam, iż róg mleczny w szafce spiżarnianej zieje pustką, więc podreptałam karnie do supermarketu, kiedy szlachta przewracała się na trzeci bok). lezę zatem brzegiem jezdni, bo chodnik zalany (rura pękła już chyba z miesiąc temu i nikomu to błotne bajoro w środku chodnika nie przeszkadza, więc i ja się nie wychylam - tylko zamiast klapków zakładam teraz adidasy), lezę, zipię, klnę pod nosem piekielny upał i ciężkie mleko - i nagle zatrzymuje się przy mnie samochód, a za kierownicą jakiś taki gość może pięćdziesiąt parę lat. pomyślałam, że się zgubił i pyta o drogę, ale on mi proponuje, że mnie podwiezie. brnę dalej w mojej naiwności, myślę sobie - no to sympatycznie z jego strony, zobaczył kobietę obładowaną siatami i proponuje pomoc, ale mówię mu grzecznie, że dziękuję, bo ja już tu obok mieszkam. i tu pan się zrobił konkretniejszy, nalega, żebym jednak wsiadła, bo co niby złego jest w tym, żeby on mnie poznał? w tym momencie mózg kociny wyrwał się z odrętwienia spowodowanego upałem. odpowiedziałam panu, nadal grzecznie, że najpierw musiałby poznać mojego męża, a jakby potem jeszcze wciąż przypadkiem był żywy, to oczywiście może poznać i mnie. "ach, jesteś mężatką! a to bardzo przepraszam..." i odjechał w siną dal, a ja dodźwigałam zakupy do domu, krztusząc się tumanami pyłu.
żebym ja jeszcze była w mini, w szpilkach, umalowana, cokolwiek - ale szorty, adidasy i stary t-shirt? co pociągającego jest w spoconej, zziajanej kobiecie, która na dodatek dźwiga siatki?!

po południu odwiozłam na lonisko dwóch naszych delegatów i odstawiłam samochód służbowy do biura, bo umówiłam się z mańkiem, że spotkamy się w kościele i wrócimy razem moim samochodem. było jeszcze jasno, upał nieco zelżał, zapowiadał się przyjemny spacer, do kościoła 15 minut - ale po przejściu 10 metrów słyszę, że gość, który idzie za mną, woła mnie. ignoruję - romeo nie poddaje się i pyta, dokąd idę i czy może mi dotrzymać towarzystwa. odpowiadam, nie odwracając nawet głowy, żeby dotrzymywał towarzystwa własnej żonie, a inne mężatki niech zostawi w spokoju.

po drodze do kościoła gwizdom, cmokaniom, nawoływaniom nie było końca i kiedy wreszcie dotarłam do celu, byłam już mocno podminowana. usiadłam na schodach kościoła i czekałam na mańka i młodych. i kiedy wkurw już mi nieco przeszedł, podeszło do mnie dwóch mężczyzn, mniej więcej w moim wieku. jeden pyta, czy wiem, w jakich godzinach są msze święte, więc mówię mu, że msza właśnie się zaczyna. temu ewidentnie chodziło tylko o mszę św., bo podziękował i wszedł do kościoła. ale ten drugi jakoś tak się ociągał, przestępował w nogi na nogę i w końcu pyta mnie, czy jestem katoliczką. hmm, no tak. a bo on to jest muzułmaninem i rzadko chodzi na msze katolickie (!!!), ale dzisiaj przyprowadził kolegę, bo tamten jest katolikiem... zastanawiam się intensywnie, po co on mi to mówi? i odpowiadam dyplomatycznie, że każdy postępuje w zgodzie ze swoim sumieniem, a na to tamten zaczyna wywód o tolerancji i wzajemnym szacunku wyznawców różnych religii... ożesz święta ofelio, zaraz dokonam mordu na schodach świątyni! przerywam ekumeniczny wywód, mówiąc, że czekam na męża, na co mój rozmówca natychmiast się ulatnia.

mija może trzydzieści sekund i podchodzi do mnie czterech chłopców. najstarszy zaczyna sprzedawać mi historię, jak to właśnie przyjechali z ilhi, że się zgubili, a w ogóle to po drodze ich okradli i że nie mają pieniędzy, żeby wrócić do domu... a ja sobie myślę: kochane dziateczki, dlaczego z czterdziestu osób, które w tym momencie stoją na schodach, podchodzicie zakurat do białej i wciskacie jej tak oczywiste kity? czy ja mam na czole wypisane, że jestem kretynką? mówię chopaczkowi spokojnie: kochany mój, jak chcesz wrócić do domu, to tą ulicą prosto, aż dojdziecie do promenady nad oceanem, potem w lewo i w ciągu 20 minut jesteście na ilhi. a pieniędzy wam nie dam. (wredna kocia)

z ulgą dostrzegłam smukłą sylwetkę mojego suzukiego i równie smukłą sywetkę mojego męża za kierownicą: koniec zaczepek na dziś. mój kota ma na twarzy emocjonalny jednowyrazowy tatuaż, którego wolne tłumaczenie brzmi "uciekajcie szybko stąd", a przekaz wzmocniony jest słusznym wzrostem koty, co zapewnia mi w większości sytuacji święty spokój.

przypomniałam sobie dzisiaj, dlaczego tak rzadko chodzę piechotą na odległość większą, niż z domu do sklepu. i że w niektórych miejscach na świecie wystarczy być kobietą w wieku rozrodczym - dowolną przedstawicielką płci żeńskiej, niekoniecznie miss polonia -  żeby nie móc przejść spokojnie 100m w miejscu publicznym.


poniedziałek, 3 marca 2014

wielojęzyczni i wyemigrowani

zapomniałam dodać - ewidentnie nie jestem też sama w sytuacji wiecznej imigrantki, do bólu  legalnej i uświęconej urodzeniem dwójki ślubnych dzieci płeci męskiej noszących dumne nazwisko dumnego ojca.

(by the way, czy ja już kiedyś opowiadałam o portugalskim zafiksowaniu na posiadaniu męskiego potomka dla przedłużenia męskiej linii rodu? nie? no to może innym razem.)

różnice kulturowe przerabiałam już w tę i z powrotem, i za pięć miesięcy czeka mnie zintensyfikowana powtórka z rozrywki, ale przeszedłszy twardą szkołę życia made by j-lo, podchodzę już teraz do tego na luzie i z niejakim humorem.

tak, luz, przede wszystkim luz.

(bawimy się z julkiem w pieska. julek przychodzi do mnie, łasi się i szczeka, a potem tłumaczy na nasze, że pies policyjny prosi o banana... chyba małpa policyjna?! mentalnie notuję sobie w kapowniczku: nauczyć dziecko szczekać po polsku)



niedziela, 2 marca 2014

dwujęzyczni

weszłam przez przypadek na blog mamy dwujęzycznych dzieci, wychowywanych poza polską, potem na kolejny i kolejny po linkach, i w rezultacie w ciągu weekendu poczytałam wpisy na kilkudziesięciu takich blogach.

nie jestem sama! z moimi trudnościami, z powracającymi frustracjami j. polskiego jako języka mniejszościowego, z moją ambicją, żeby chłopcy identyfikowali się również z polskimi korzeniami, mimo tego, że do czasu studiów marne mają szanse na pomieszkanie w polsce, a tu, gdzie mieszkamy teraz, i tam, dokąd za pół roku się przeprowadzamy, kontakt z polskojęzycznymi rówieśnikami jest mniej niż znikomy (równieśnicy również dorastają w rodzinach z polskim mniejszościowym...), z moim pragnieniem, żeby cośkolwiek o kraju pochodzenia matki wiedzili, znali kuchnię, zwyczaje, piosenki, rozumieli chociaż maleńki odsetek żartów z polskim kontekstem kulturowym...

jakoś cieplej mi się na sercu zrobiło, że jest bardzo wielu rodziców, którym zależy, którzy do tematu podchodzą poważnie i z sercem, i którzy mają tak pod górkę, jak i ja :)

zamykamy rozdział, więc...

...więc coraz częściej mnie bierze na podsumowania. dziś przeglądałam zdjęcia luandy i okolic, i chciałam wam kilka pokazać.

luanda to przede wszystkim wszechobecne śmieci, tony, góry, kaskaty śmieci:




wieczne wykopki drogowe oraz kontenery spadające z ciężarówek i tarasujące dwa i pół z trzech pasów ruchu:


to również morze slamsów (museków) poprzecinane rzeczkami ścieków:








i tu mogłabym postawić ekspacką kropkę nad ekspackim "i", pozostawiając zszokowanych przyjaciół pełnych podziwu, jak myśmy tu wytrzymali siedem bitych lat!

ale luanda to także wszechobecna szalona zieleń, panosząca się z niewymuszonym wdziękiem na każdym niezabudowanym centymetrze:

to przepiękna plaża (zwróćcie uwagę na boiska do koszykówki plażowej - dyscypliny nieznanej nigdzie poza luandą... :) i przyjazny mieszkańcom wyremontowany deptak wzdłuż zatoki:








to również niezapomniana linia charakterystycznych budynków wzdłuż zatoki, wizytówka luandy:


no i przyznajcie się, kto z was ma taki widok z kibla w pracy?


sobota, 1 marca 2014

błogosławiona adaptacjo!

maniek i józik pojechali na tydzień do metropolii na tzw. wakacje, które polegają na tym, że józik szaleje po ogrodzie z kuzynami oraz z simbą do ostatnich potów i utraty tchu, z krótkimi przerwami na posiłki, a maniek szaleje po sklepach budowlanych do ostatnich potów i utraty tchu, z jeszcze krótszymi przerwami na posiłki lub wręcz bez posiłków. po wakacjach dziecię wraca opalone i wypoczęte, a tata blady, z podkrążonymi oczami, niewyspany, z jeszcze dłuższą listą rzeczy, które musi kupić/ naprawić/ przebudować/ wyremontować/ zainstalować/ wymienić/ pomalować itp. itd. przy okazji kolejnego urlopu.

julek natomiast przechodzi kolejne fazy rozstania z tatą i bratem.

dzień pierwszy: julek zasypia w drodze na lotnisko. oszczędzona zostaje nam rozdzierająca serce scena pożegnania, w uszach po raz pierwszy od wielu takich podróży nie brzmi mi dramatyczny ryk dziecięcia porzucanego bezlitośnie przez ojca. julek nie budzi się podczas przekładania z samochodu do mojego łóżka, ani podczas przebierania w piżamkę. 

dzień drugi: rano julek budzi się rześki i wypoczęty, żąda śniadania i włączenia ulubionej bajki, nie pyta o brata i tatę - może myśli, że jeszcze śpią w drugim pokoju. potem zostawiam go z nianią i jadę do pracy. wieczorem, po kąpieli (zwyczajowy entuzjazm) i kolacji (entuzjazm zdecydowanie słabszy) zapowiadam czas na spanie. julek pochmurnieje i stwierdza, że nie chce spać z mamą, chce spać z tatą. tłumaczę spokojnie, że tata jeszcze nie wrócił, ale nie zmuszam julka do przebrania w piżamę i położenia się. młody ze zmarszczonym czołem i rękami założonymi na plecach przechadza się w tę i z powrotem po moim pokoju, widać, że intensywnie analizuje temat. nie przerywam mu. przynoszę z drugiego pokoju dodatkowe cztery poduszki i proponuję, żeby zbudował sobie w moim łóżku samolot albo statek. julek nieco się ożywia i ładuje się na łóżko. pozwalam mu się bawić, a sama przysypiam obok. budzę się po kilkunastu minutach - julek śpi. przebieram go w piżamkę, spokojnie przesypiamy całą noc.

dzień trzeci: piątek, ostatni dzień roboczy; kiedy wychodzę do pracy, julek jeszcze śpi. po południu bawimy się do upadłego, potem młody długo moczy się w wannie pełnej piany. wieczorem rozmawiamy z tatą i bratem przez telefon - julek najpierw mówi, że jest smutny, bo ich tu nie ma, ale potem się rozgaduje i rozmowa kończy się na wesoło. po kolacji, kiedy już zasypiam na stojąco i zapowiadam, że idziemy spać, młody mówi: jak tata wróci, to mu powiem, że nie chcę z nim spać, tylko z mamusią...

dzień czwarty: sobota. wysypiamy się, a potem robimy razem zakupy na dwie raty. w drodze powrotnej z drugiej rundy fundujemy sobie lodzika, którego w domu julek zjada całym ciałem oraz stołem, krzesłem i podłogą. w międzyczasie pojawia się niezawodny pan bento i zabiera się za odmalowanie naszego salonu, na którego ścianach swego czasu józik wydziergał nożem kuchennym wzorek pisankowo-kurpiowski - to od strony kanapy, zaś od strony stołu julek wystukał młoteczkiem dziurę w kształcie mapy angoli. dziury zostały zagipsowane już parę tygodni temu, a dziś wyrównane papierem ściernym. nie obyło się bez niespodzianek - farba, którą kupiłam miesiąc temu, dobierając w sklepie na podstawie fragmentu odłupanej ściany, okazała się być nie tylko w innym odcieniu, ale wręcz w innym kolorze. zamiast zamalować tylko dziury, pan bento musiał odmalować całe dwie ściany woniającą farbą olejną. na szczęście nie woniała tak koszmarnie, jak ostatnia, którą dwa lata temu malowaliśmy podwórko, i w zasadzie najgorszy cuch już wywietrzał, ale na wszelki wypadek spędziliśmy dzień w moim pokoju przy zamkniętych drzwiach, a salon nadal się wietrzy. 

teraz młody powoli wybudza się z popołudniowej drzemki, więc zanim na dobre się wybudzi, idę ugotować mu kaszę mannę na podwieczorek - kasza manna z dżemikiem wiśniowym albo z bananami, czegóż więcej można chcieć?

nie doszliśmy jeszcze do krytycznego momentu kładzenia się spać, ale myślę, że dziś już pójdzie lekko. moment jest krytyczny, gdyż podczas 99,99% nocy młodych kładzie spać tata - ja o tej porze zazwyczaj już dawno śpię, bo z kolei kiedy oni przewracają się jeszcze błogo w piernatach każdego poranka, ja jestem już w pracy od co najmniej 3 godzin. 

ale i to się zmieni - od września narybek zostaje zapisany do przedszkola, w związku z czym pory snu i aktywności diametralnie się zmienią ku cichej satysfakcji matki, która zaśmieje się w duchu: "i co, nie wyszło na moje? wyszło!" :)