sobota, 30 listopada 2013

...a w stajence mróz, brrrrr!

choinka ubrana, czekamy na mrozy.

choinkę ubierały chłopaki. ja w połowie procesu przysnęłam na fotelu, bo jak już doczepiłam haczyki do plastikowych bombek z ikei, więcej zadań dla mnie nie mieli. dekoracją kierował maniek, niespełniony inżynier, któremu obcy jest duch spontaniczności i uroczej niezdarności, z jaką my, jako dzieci, ubieraliśmy choinkę. z tego, co pamiętam, w naszym rodzinnym domu udział rodziców w ubieraniu choinki ograniczał się do rozwieszenia lampek i zamocowania czubka, i to też tylko do czasu, aż odpowiedni wzrost pozwolił nam te czynności wykonywać samodzielnie. ewidentnie w domu mojego męża ubieranie choinki było przywilejem tych, co wiedzą, jak to zrobić symetrycznie i pedantycznie - podobnie jak ustawianie szopki, którą co roku z zacięciem wita stwosza konstruuje j-lo z gipsowych figurek, suchego mchu i folii aluminiowej.

mamo, tato, pamiętacie te durne filmiki z jutjuba, gdzie dorośli kolekcjonerzy zabawek opisywali zawartość kartonów, składali swoje nabytki, a potem się nimi bawili? i pamiętacie, że doszliśmy do wniosku, że w taki sposób dorośli odbijają sobie lata dzieciństwa, podczas których albo w domu nie było za wiele pieniędzy na malowanki/wycinanki/samochodziki/zabawki, albo opiekunowie bawić się dzieciom nie pozwalali. jak obserwowałam mojego mańka dzisiaj przy choince (zanim zasnęłam), pomyślałam sobie: nareszcie po blisko 50 latach chłopak może sam udekorować swoją własną choinkę - mamusi nie ma obok i nie zabierze mu z ręki bombek i lampek, bo "ona zrobi to lepiej".

w tym samym duchu: zwróćmy uwagę, jak mówimy do siebie nawzajem i, szczególnie, do naszych dzieci - i jak to, co słyszeliśmy przez całe dzieciństwo, uparcie pobrzmiewa teraz w naszych słowach, w tonie głosu, w skłonności do krytyki lub pochwały. jak trudno się od tego uwolnić - bo przede wszystkim trudno jest dostrzec coś, co towarzyszyło nam od zawsze i wydaje się tak naturalne.

do szopy, hej kierowcy

na mojej stałej trasie do i z pracy jest duże rondo, na którym stoi pomnik pierwszego prezydenta. jest tam również fontanna, placyk, na którym młodzież jeździ na rolkach, trawniki, klombik - takie ładne reprezentacyjne rondo, które z różnych okazji jest tematycznie dekorowane. młode pary robią sobie tam zawsze sesje zdjęciowe, a samochody towarzyszących im gości skutecznie blokują wtedy rondo.

ponieważ zbliżają się święta, na drzewach i słupach przy głównych ulicach porozwieszano już kolorowe lampki i inne świetlne dekoracje. na rondzie natomiast, obok czterech tęczowych łuków, stanęły tradycyjne szopkowe figury, które my, kierowcy, możemy podziwiać, czekając na zmianę świateł.

i tu moja mała konsternacja - na rondzie stanęło czterech króli, w tym jeden czarny. pomyślałam nawet, że ten czwarty to może być józef (albo odys, co kolegów z wojny odprowadza), ale nie zauważyłam nigdzie obok maryi, ani też jezuska. może jeszcze dowiozą z chińskiego sklepu, a może jest to jedna wielka metafora współczesności:

pod czterema świetlistymi tęczowymi łukami (niech się schowa jedna chuda, spalona zresztą tęcza z placu hipstera), symbolizującymi miłość i pojednanie (a także triumf chińskiej produkcji), nie zważając na różnice rasowe, jednoczą się trzej królowie i ojciec samotnie wychowujący swoje adoptowane z azji dziecko. matki niet - albo robi karierę, albo robi paznokcie.

czwartek, 28 listopada 2013

rośnie mi growy (gierny) dżanki

józio zakochał się w bad piggies i angry birds. w nagrodę za względnie dobre zachowanie może wieczorem przez kilkanaście minut konstruować świnkowe pojazdy z balonikami i bez. oraz strzelać ptakiem z procy. jakkolwiek by to nie brzmiało.

a ja wreszcie po kilku dniach rozgrzewki nabrałam w pracy rozpędu i porządkuję papiery przed końcem roku. ale przyznam szczerze, że leń mnie straszliwy ogarnia cały czas i walka z nim pochłania ogromną ilość mojej dziennej energii :)

rok wakacji - to byłoby to. znudzić się wakacjami i zatęsknić do pracy, jakie to kuszące. taki roczny urlop co siedem lat pracy zawodowej :) a potem możemy z nowymi siłami, pełni zapału, energii i dobrej woli rzucić się w wir pracy. ja natomiast chciałabym jedynie rzucić się na wyro i spać, chociaż dopiero co wróciłam z urlopu, i nawet nie jest to kwestia zimowej chandry, w końcu jesteśmy w środku lata. najpewniej do chandry nie trzeba jakiegoś specjalnego powodu, upały też się nadają.

piątek, 22 listopada 2013

to, co najlepsze dla twojego dziecka

dzisiaj jestem ucieleśnieniem nieistniejącej matki z reklamy kinder bueno.

wstałam przed świtem (urlopowym), czyli akurat, kiedy babka wybierała się do pracy. miałam zatem czas na spokojny prysznic i umycie głowy, wypicie kawy i częściowe spakowanie ostatniej walizki.

kiedy mój szlachecki syn wychynął z piernatów (9:40), dałam mu syrop od kaszlu, natarłam plecki maścią eukaliptusową, dałam śniadanie, a potem zasiedliśmy sobie w kuchni - od przeładowywał bilon z ciężarówki do opakowania po tabletkach do czyszczenia sztucznego uzębienia i z powrotem, licząc przy tym naprzemiennie po polsku i po portugalsku, a ja nastawiłam udka i obrałam warzywa na zupkę. udka gotują się na bardzo wolnym ogniu, na ogienieczku wręcz, gdyż jak wiadomo, uczciwy bulion pomaga leczyć przeziębienie.

bycie idealną matką, gotującą buliony, prasującą, szyjącą, bawiącą się w mądre gry edukacyjne ze swoimi dziećmi na urlopie i w weekendy, wymaga zasuwania na etacie przez pozostałą część roku i tygodnia, bo inaczej to na to idealne matkowanie kasy nie straczy tylko z pensji ojca. co przypomina mi po raz kolejny, że za kilka miesięcy etat się matce kończy i trzeba będzie skądeś tę kasę brać - czyli szukać nowej pracy. jakże strasznie się nie chce, jaki pusty był koszyczek oraz dzięki bogu, że nie muszę tego robić jeszcze w ten weekend.

czwartek, 21 listopada 2013

kac urlopowy

gdzieś tak w połowie, krótko po połowie urlopu dopada mnie zawsze nieokreślona chandra. walizki częściowo spakowane, stoją w korytarzu i przypominają mi, że za chwilę znowu zacznie się podróżna poniewierka - choćby tylko kilkunastogodzinna. większość zakupów zrobiona i nie mogę się już łudzić, że może tym razem utrzymałam wydatki w założonym budżecie ;) do tego dochodzi tęsknota za dziećmi, tęsknota dzieci za sobą nawzajem, pytania, kiedy wreszcie tatuś po nas przyjedzie, pytania (nieodzowne), czy aby na pewno spakowałam wyczekiwany prezent i czy nie zapomnę go przywieźć, i dlaczego to tak długo trwa... gdzieś po drodze zawsze, ZAWSZE! pojawiają się jakieś bieżące sprawy zawodowe, które rozwiązać trzeba choćby prowizorycznie przez telefon - i które wpędzają mnie w niejasne poczucie, że pod moją nieobecność dzieje się coś, co powinnam nadzorować, a co wymyka się spod mojej kontroli...

mało pocieszające jest to, że w kolejnej pracy, jakakolwiek by ona nie była, raczej nie będzie lepiej ;) ale za to pewnie będzie bliżej do polski, bliżej do rodziny, bliżej do normalnie zaopatrzonych sklepów z towarami w normalnych cenach ;))) dzieci pójdą do szkoły/ przedszkola, będą miały wreszcie kolegów, których będą mogły zapraszać na szalone gonitwy po naszym ogrodzie, będą miały miejsce do zabawy, przestrzeń do zabaw na świeżym powietrzu, a nie wiecznie w domu przed telewizorem... a przede wszystkim skończy się to, co nas tak okropnie denerwuje - rzeczy pogubione między domami, nowe adidasy, których szukamy w luandzie, a które przeleżały gdzieś na półce w lizbonie tyle miesięcy, że na józika są już za małe (a na julka jeszcze za duże), zabawki, które są młodym "absolutnie niezbędne", a nie mieszczą się w walizkach i selekcja zawsze kończy się łzami, nasze rzeczy, które okazują się potrzebne akurat wtedy, kiedy zostaną w drugim domu...

wszyscy jesteśmy zmęczeni tym trwaniem w rozkroku między kontynentami. może dzieci odczuwają to troszkę mniej dotkliwie, bo są lepiej rozciągnięte ;)