aż uwierzyć nie mogę - dziś byłam oficjalnie otatni dzień w pracy... oficjalnie, czyli na szpilkach, a nie w klapeczkach i dresiku, bo fizycznie to się tam jeszcze kilka razy pojawię przed wyjazdem - posprzątam biurko, pochowam trupy do szafy, pozamiatam pod... kafle? bo dywanu nie mamy, niedopatrzenie. a od poniedziałku jestem na dwutygodniowym urlopie, dla odstresowania.
wspomnienia mnie napadają i osaczają, gdziekolwiek nie spojrzę - tutaj jedliśmy pierwsze śniadanie na mieście, za tym biurkiem siedziałam w pierwszym dniu praktyk, a za tym - w pierwszym dniu w pracy, tutaj byłam na pierwszym spacerze, w tym budynku nocowaliśmy przez pierwsze dni na obcej ziemi, która z czasem przestała być obca, tu zrobiliśmy sobie pierwsze zdjęcie, TUTAJ WYSZŁAM ZA MĄŻ!!!! ach.
ach, ach.
rok temu, kiedy decyzja o wyjeździe nabierała realnych kształtów, ten dzień wydawał się tak niezwykle odległy, że wręcz nierealny. czas, jak zwykle, płata nam figle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz