czwartek, 25 września 2014

tlij się, chatynko, tlij...

przygotowuję swoją sałatkę na kolację, kroję mango i sałatę lodową, aż tu nagle zajechało mi ostrą spalenizną. w drugim końcu kuchni kręci się j-lo. ponieważ lata nauki szkolnej nie poszły w las, szybko wykluczyłam możliwość, jakoby tliło się moje mango, tym bardziej nie była to sałata, więc zwracam się grzecznie do j-lo:
- teściowo, coś mi tu śmierdzi spalenizną...
- nieeee, to może na dworze coś palą. tu się nic nie pali.
- teściowo, ale naprawdę mocno czuć, na pewno nic tam się nie przypala w garnkach?
(niewtajemniczonym wyjaśniam, iż w naszej gigantycznej kuchni istnieją dwa niezależne stanowiska kucharskie, więc mimo relatywnej bliskości fizycznej, raczej nie zaglądamy sobie z teściowoą nawzajem do garów).
- nie, nic się nie pali, no przecież nie mam nic na ogniu. zresztą ja nic nie czuję.
- a może to jakieś zwarcie, może przepalił sie jakiś kabel? - drążę, nauczona luandyjskim doświadczeniem, że jak wali spalenizną, to zaraz wybuchną mi żarówki i siądzie prąd w całym domu,  obchodzę wszystkie kąty kuchni i obwąchuję gniazdka. węch jednakowoż prowadzi mnie nieomylnie do kuchennego kącika j-lo...

...gdzie na elektrycznym grilu smaży się ryba, a tłuszcz i woda kapiące na grzałkę palą się i dymią niemiłosiernie. ocierając załzawione oczy, czym prędzej skończyłam sałatkę i uciekłam z kuchni. a w ślad za mną goniła refleksja: kiedyż to nas j-lo wreszcie puści z dymem? bo dzień ten niechybnie się zbliża.

1 komentarz: