- ach, jak mi się dziś nie chce pracować - stwierdziła wczoraj rano koleżanka. pan bóg wysłuchał i zesłał deszcz.
padało nieustannie od 13.00, kiedy zaczynałyśmy lekcję francuskiego, do późnego wieczora. wcześniej, koło południa, kiedy burzowe chmury zbierały się nad luandą i nie było wątpliwości, że nie zbierają się tylko dla jaj, wysłaliśmy do domów pracowników. sami wyszliśmy z biura o 15.00 i akurat zdążyłam dojechać do domu przed najgorszymi korkami, choć na ostatnim odcinku dało się odczuć, że ruch uliczny i brudne myśli kierowców się zagęszczają.
kota mój obiady jada w domu, a potem wraca do pracy na popołudnie, ale tym razem widziałam, że i on ma dosyć przepraw przez błoto i gówno jak na jeden dzień. nie dał się długo namawiać, kiedy mu powiedziałam: "coś ty, nie jedź, strasznie pada, nikt z twoich pacjentów nie dojedzie dziś na zajęcia!" w efekcie spędziliśmy wczorajsze popołudnie rodzinnie.
dzisiaj już niebo zakrywają leciutkie słodkie chmurki, a na nich rozlewa się żółte jak mamao poranne słońce. sielanka. z przyjemnością otworzyłabym okno w celu podziwiania widoczków, ale od świtu nie ma prądu, ergo chodzą generatory, ergissimo, nie otwieram okna w celu nieuduszenia się spalinami.
jadę do pracy - cóż mi pozostało, skoro już się ubrałam? a dziś rano znowu mi się śniło, że jest piątek po południu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz