walizki prawie spakowane i trzydzieści razy zważone na okoliczność tego, czy uda się dopchać w ostatnim momencie ostatnie skarpetki, majtochy, koszulki i szorty zdjęte ze sznurka. oraz inocentego, który kilka dni temu przeszedł operację nogi i szyi z powodu zaawansowanego rozprucia i watowego krwotoku. watotoku, dla ścisłości.
nadal nie dostałam kosztorysu na transport naszych pudeł, które od tygodnia kwitną w magazynie firmy, i rozumiecie, że poziom stresu powoli i systematycznie mi wzrasta. w pracy zamykam ostatnie sprawy, które wydają się nie mieć końca. myślę jednakowoż, że dużo bardziej stresują się moim wyjazdem ci, którzy zostają na miejscu...
urządziliśmy przyjęcie pożegnalne. zarówno ilość obecnych gości, jak i dowody sympatii zaskoczyły mnie i bardzo wzruszyły. ciepło mi na sercu, kiedy pomyślę, że ci, z którymi pracowałam i/lub spotykałam się czy to prywatnie, czy służbowo, zachowają o mnie dobre wspomnienia. mam nadzieję, że nikomu przez te lata nie zrobiłam krzywdy i że byłam pomocna w każdej sytuacji, gdy moje wsparcie było potrzebne. trudno mi się było nie poryczeć, ale trzymałam się dzielnie.
a teraz otwieram podarowane wino i będę w nim topić stresy i smutki. wino dobre, bardzo dobre. już czuję, jak mi palce zjeżdżają z klawiatury ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz