sobota, 28 czerwca 2014

po wizycie

przez ostatnie trzy tygodnie gościliśmy moją szwagierkę f., jej córkę a. i narzeczonego córki - b. oprócz niezliczonych atrakcji, które luanda zawsze zapewnia bogu ducha winnemu podróżnikowi, b. dostał w bonusie klasykę medycyny tropikalnej - malarię.

b. miał lot zabukowany na poniedziałek wieczór i jako pilny uczeń w niedzielę zrobił check-in online. w poniedziałek musiałam zabrać dziewczyny z samego rana w objazd, a b. miał dopilnować w tym czasie mojej progenitury, zanim nie przyjdzie niania. kiedy wróciłyśmy do domu w południe, b. blady i z podkążonymi oczami skarży się, że strasznie mu niedobrze, że wymiotuje i ma zawroty głowy, ale gorączki ani ciut ciut. rzuciłam pół żartem, pół serio i bez większeego przekonania, "idziemy zrobić test malaryczny" - no bo co to za malaria, kiedy pacjent wykazuje marne 35,7 celsjusza? takoż i poszliśmy na drugą stronę ulicy do mojej ulubionej kliniki, do której zwykłam chadzać o poranku w piżamie.

pół godziny poźniej odebrałam wyniki i oto stoi jak byk: pozytywny. b. patrzy na kartkę i stwierdza z ulgą, "no, to znaczy, że jednak nie jestem ciotą". ciota nieciota, do wieczora mu się nie polepszyło, a wręcz przeciwnie - dwumetrowy chłop trzeźwy jak świnia, a chwiejący się na nogach to dość osobliwy widok - więc do domu nie poleciał. został pod naszą czułą opieką do piątku i codziennie dostawał zastrzyk w siedzenie, jako że łykanie tabletek na zmianę ze spektakulranym rzygiem jest mało efektywne. od drugiego dnia przy zastrzykach asystował józio, w ramach rekompensaty moralnej za swoją niedawną malarię, kiedy to też został kilka razy skłuty. relacjonował mi potem przejęty, że b. był dzielny i wcale nie płakał.

w piątek rano odstawiłam całą trójkę oraz tonę bagażu na lotnisko. jestem od tygodnia na urlopie, więc rzecz jasna prosto z lotniska pojechałam do biura, jak prawie codziennie. jedyna różnica to taka, że w dżinsach i tenisówkach, a nie na obcasach, no i że kiedy sekretarka chce do mnie przekierowac rozmowę albo o coś pyta, mówię jej: "kochana, mnie tu nie ma, tobie się tylko wydaje, że mnie widzisz..." ale po odhaczeniu pilnych wiszących spraw zabrałam koleżankę i pojechałysmy na objazd księgarni. połów bardzo owocny, musze przewidzieć dodatkowe pudło we frachcie.

słowem, po raz kolejny z czystym sumieniem stwierdzam, że jestem zjechana jak koń po westernie. mam za to piękne zdjęcia z naszej wycieczki - wkleję, jak je obrobię i przede wszystkim, jak się sama obrobię ze wszystkim, co mi tu zalega.

a czasu coraz mniej - za miesiąc o tej porze będziemy już z powrotem na europejskiej ziemi, rozpakowywać kartony i witać się ze starymi kątami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz