czwartek, 10 lipca 2014

trzy pogrzeby zaliczone - to może teraz jakieś wesele?

u sąsiada z naprzeciwka trzeci już pogrzeb w przeciągu ostatnich miesięcy. zrobiło się chłodniej, czuwanie na kintalu przy zdjęciu przedwcześnie zmarłej siostry nie przeciąga się do późnych godzin nocnych, jak w lato. punkt szósta rano, dla porządku, zaczynają się lamenty i zawodzenia, potem przerwa na śniadanie, a potem nie wiem, bo jadę do pracy. po południu z kintala dobiega pogrzebowa kizomba ("tylko jezus z moim życiu, tylko jezus w moim domu..." w synkoppowym rytmie, nogi same podrywają się do tańca), goście siedzą na rozstawionych wokół podwórka i wzdłuż sąsiednich bram krzesłąch, podjadają, rozmawiają. na centralnie ustawionym stole stoi zdjęcie zmarłej, obok niego palą się świece.

nie widzę nigdzie córek zmarłej - może to i lepiej, że je stąd zabrano. ostatni raz widziałam dwie małe dziewczynki w niedzielę rano, kiedy to przez trzy godziny krztusiły się od płaczu na werandzie, bo z kliniki przyszła wiadomość, że matka właśnie zmarła. trzy godziny dziecięcego rozpaczliwego płaczu i nikt na to nie reagował.

***
graty spakowane, firma zamówiona, jeszcze tylko muszę zapłacić fakturę za fracht - fakturę, której jeszcze nie dostałam, ale to pikuś, przyniosą mi w przeddzień podróży, jak znam życie. nic nowego.

w pracy ostatnie sprawy do uporządkowania, bez stresu i na spokojnie, aż się dziwię. za to w domu dzieci najwyraźniej postawiły sobie za punkt honoru wyprowadzić matkę z równowagi rekordową ilość razy w krótkim okresie przedwyjazdowym. plan ambitny, ale i wykonawcy niezgorsi i idzie im, przyznam, zajebiście.

józio wczoraj wyciapał pół buteleczki mojego olejku arganowego do włosów - ostatnie pół butelki, żeby nie było nieporozumień. wysmarował sobie całe włosy - oraz majtki, koszulkę, ręcznik, ściany, kawałek podłogi, kurki od kranu w kuchni, huśtawkę na podwórku. przyznam, że miałam ochotę mu najzwyczajniej wlać w tyłek za ruszanie rzeczy z półki objętej bezwzględnym zakazem dotykania przez dzieci (żyletki, produkty żrące typu zmywacz do paznokci, ostre nożyczki, cążki, obcinacze do paznokci, etc. - naszej najbardziej niedostępnej półki, wyżej to już tylko sufit, ale dziecko potrafi), ale wyobraziłam sobie szyderczą minę mańka, jakby stwierdził: "tyle opowiadasz o wychowaniu bez bicia, a tu proszę - wystarczy tylko skuteczniej cię sprowokować". więc nie zlałam, acz darłam się straszliwie, kąpiąc po raz kolejny oślizgłego winowajcę.

a poza tym mamy nową dyscyplinę sportową - coś prawie jak polowanie. józio najpierw zagazowuje baygonem strefę kuchennego patio przy studzienkach, odczekujemy dziesięć minut, a potem zmiatamy dogorywające karaluchy na szufelkę i ziuuuu! do śmietnika. postęp jest ogromny - kiedyś józio uciekał z podwórka na widok dowolnego karalucha (czyli kilka razy dziennie), a teraz odważnie je eksterminuje i nawet własnoręcznie zmiata, co z kolei sprawia, że i julek nabrał odwagi i dzielnie józiowi asystuje.

i jak my się przywzyczaimy do cywilizacji? no jak? jakoś tego nie widzę... :)

2 komentarze:

  1. Przyzwyczaicie sie bardzo szybko ale tesknic bedziecie tez za tym co bylo bo to jednak kawal zycia byl! Jesli chodzi o polowanie to usiluje przelamac strach Kondzia na widok pajaczkow, ktore czasami wejda do mieszkania ale jak widac nie ma "pajakozerczej" natury bo ucieka z krzykiem jeszcze ale wierze w moje talenty pedagogiczne i w nim odezwa sie resztki "kurpiowskiej zawzietosci" jak to okresla "ojcu".

    OdpowiedzUsuń
  2. jakie tam resztki - zawziętość w pełni sił! a kondzio i do mordu dojrzeje, taka kolej rzeczy. tylko na razie ma inne rozrywki do wyboru - czego nie można już powiedzieć o moich dzieciach...

    OdpowiedzUsuń