wtorek, 31 grudnia 2013

szczęśliwego nowego roku!

postanowiłam być oryginalna, stąd taki tytuł notki.

pracę skończyłam dziś o 12.00, bo chwilę potem zaczynali już planowo zamykać ulice na mojej trasie powrotnej do domu - o 17.00 ma przebiec tamtędy 1.500 uczestników maratonu sylwestrowego. i niech sobie biegną na zdrowie, ja już spokojnie w domu umieram na zapalenie gardła.

ostatnie dni przed zakończeniem roku naznaczone były dokonaniami na miarę rzeczy niemożliwych, a  wręcz - nie bójmy sie tego słowa - cudów. otóż wyczyściłam wnętrze mojego samochodu - odkurzyłam, wyczyściłam tapicerkę na tyle, na ile się dało, wymyłam go, a potem jeszcze potraktowałam platiki cockpit sprayem. wyszorowałam plastikowe maty ryżową szczotką. efekt wprawił mnie w nabożne skupienie i sprawił, że sterroryzowałam moją rodzinę - teraz przed wejściem do samochodu niemalże zakładają muzealne papucie.

poza tym wykonałam sto czterdzieści prań i oto w koszu na brudną bieliznę na nowy rok przejdzie jakaś marna podkoszulka i dwie pary majtek - reszta schnie i pachnie płynem do płukania na podwórku.

uszyłam sobie kolejną parę spodni - czekają już tylko na wykończenie nogawek i doszycie guziczka. jesli nie umrę w międzyczasie, to może nawet wykończę je przed północą?

torebki nie uporządkowałam, może się zmuszę jutro rano :)

a umieram dlatego, że zaraziłam się od kaszlącego julka. zamiast, jak podpowiadał zdrowy rozsądek, na pierwsze kichnięcie i smarkniecie wystawić młodego na werandę na dwutygodniową kwarantannę, podawać jedzenie na kiju przez szparę pod drzwiami i wpuścić z powrotem do mieszkania dopiero po ustaniu objawów, to ja litościwie nawet mu syropek podawałam. a teraz mam - młody ma się świetnie, a ja rozchorowałam się na dobre. nie ma sprawiedliwości na tym świecie. czuję, że tracę głos - jak ja się będę w nowym roku na dzieci darła?

na naszej ulicy domorośli didżeje już ćwiczą, więc wybaczcie, że zrzędzę jak stara baba, która zapomniała, do czego służy sylwestra, ale - cholera, nie wyśpię się dziś, a w zasadzie jest to jedyna rzecz, na jakiej mi w miarę zależy. no, zależy mi również na tym, żeby się porządnie wykąpać - co akurat jest w zasięgu moich możliwości.

a poza tym w temacie: 
wszystkim moim bliskim i dalszym, rodzinie, przyjaciołom, znajomym - życzę szczęśliwego nowego roku. niech wam się, kochani, wszystko układa pomyślnie, czakra molduje się prawidłowo, a karma wypełnia pozytywnie. 


środa, 25 grudnia 2013

święta na luzie

muszę wyznać, że od wielu lat nie miałam takich lajtowych świąt. po pierwsze - wszystko robiliśmy z mańkiem sami i tylko dla siebie, nie szliśmy w gości do nikogo, nikogo też nie zapraszaliśmy, więc luz absolutny, co objawiło się m.in. tym, że męska część rodziny zasiadła do stołu w samych majtkach (upały mamy teraz na granicy dobrego smaku, a przy klimatyzacji dzieci natychmiast smarkają, więc rozbieramy się do rosołu i robimy wątłe przeciągi na miarę naszych wątłych możliwości). 

względny spokój zakłóciły - ale tylko chwilowo - takie drobne epizody jak ten, że w wigilię rano gosposia zużyła do zupy cały jarmuż, który maniek pieczołowicie zachował na dnie lodówki do swojego dorsza. bezsilność i rozpacz, jakie odmalowały się na twarzy szanownego małżonka, kiedy po południu skonstatował obfitość jarmużu w zupie, a następnie brak tegoż jarmużu w lodówce, skłoniły mnie do rączego pędu do ostatniego otwartego o tej godzinie sklepu spożywczego i zakupu ostatniej paczki przywiędłej kapusty. dorsz mańka został uratowany.

przygotowaliśmy jedzenie w takiej ilości i różnorodności, jaka była potrzebna i nam odpowiadała, a do stołu siedliśmy wtedy, kiedy wszystko było gotowe. rozpasanie doszło to tego stopnia, że po południu, kiedy już miałam ugotowany barszczyk i wymiąchaną sałatkę, wykąpałam się i ucięłam sobie półtoragodzinną drzemkę, co wprawiło w głęboką konsternację rodzinę mojego małżonka, która to rodzina zadzwoniła z życzeniami ("śpi? o tej godzinie?!"). muszę wam wyznać, że spełnianie własnych potrzeb kosztem uszczerbku na wizerunku matki-polki-poświęcającej-się-dla-dobra-męża-i-dzieci od dłuższego czasu nie budzi we mnie cienia wyrzutów sumienia. mówimy o potrzebach takich jak sporadyczna popołudniowa drzemka, obowiązkowe min. 7 godzin snu nocnego, czytanie książek we względnej ciszy, pobycie w samotności (poprzez oddanie dzieci pod światłą opiekę ich ojca i zamknięcie drzwi sypialni), czas i miejsce na moje hobby (np. szycie). 

nawet udało nam się podzielić się opłatkiem na początek, chociaż przyznam, iż maniek już nie bardzo pamiętał, o co w tym chodzi, bo ostatnie święta w polsce spędziliśmy razem osiem lat temu.

młodzi byli zachwyceni prezentami, bawiliśmy się potem wspólnie - a kiedy odpadliśmy wszyscy koło północy, spaliśmy snem sprawiedliwego do dziewiątej rano. o dziwo, cisza w dzielnicy była kojąca, nie odcięli prądu, nie odcięli wody, nie wyły generatory, nie było pijackich burd na ulicy, aczkolwiek po południu gdzieś w pobliżu odbywała się jakaś mocno nagłośniona impreza charytatywna ze zbiórką funduszy (konferansjer zachęcał: "dalej, moi drodzy, bądźcie hojni, razem zwalczymy ten szlachetny cel..." - nie, zdecydowanie, nasze dzieci nie mogą tu chodzić do szkoły...). deszcz pada już od kilku godzin, ale na szczęście z umiarkowaną intensywnością, na razie studzienki nie wybiły. 

drugi dzień świąt nie jest tutaj świętem, teoretycznie ludzie powinni iść do pracy - ale ja mam wolne. jadę z dziećmi na wycieczkę. 

wtorek, 24 grudnia 2013

wigilia. jest szansa, że mąż przemówi ludzkim głosem :)

pierwsza afrykańska wigilia moich dzieci - bo ostatni raz spędziliśmy tu święta jeszcze przed narodzinami józia. dzieci przyjmuja wszystko naturalnie, nie kwestionują, dlaczego tu i dlaczego w ten sposób, a jeśli kwestionują - to z ciekawości, a nie na zasadzie "dlaczego w ten sposób? przecież u mnie zawsze robiliśmy tak i tak!"

jest jeszcze wcześnie, ale ochroniarze z sąsiednich posesji już mocno rozbawieni, i tak od wczoraj - znaczy, albo popijają coś po cichu, albo się napalili trawki. pierwsze przekupki przemykają ulicą ze swoimi gigantycznymi miskami na głowie - a w miskach ryby, megabułki "paryskie", owoce, inne zwyczajowe towary. strażnik u sąsiada najwyraźniej zaraził się jego sportową pasją, bo teraz obaj ćwiczą na podwórku - kota podnosi ciężary i skacze na skakance, a młody biega wokół podwórka. dzięki bogu wróciła przedwczoraj długo niewidziana druga faza (bez trzeciej już nauczyliśmy się żyć), bo przez blisko trzy dni cała dzielnica jechała na jednej, z przewagą generatorów.

w lodówce od wczoraj przegryza się sałatka warzywna, a fasolka do barszczu, napęczniała od kilkugodzinnego namaczania, czeka na ekspresowe ugotowanie. nie jest to ten właściwy rodzaj fasolki, ale wyboru za dużego nie ma, więc bierzemy to, co jest. barszczyk ugotuję po południu, upiekę jeszcze portugalską pseudodrożdżówkę z mięsem (na pierwszy dzień świąt), muszę dokupić tuzin jajek, bo młode wyżarły zapas przy okazji krojenia sałatki. jeśli starczy mi zapału, upiekę jeszcze piernik.

w lodówce mamy nasz nowy wynalazek - ciasteczka z kaszy manny na mleku z truskawkami i galaretką truskawkową, na spodzie z kruszonych herbatników. nie mam pojęcia, jak wyszły, wymyśliłam je wczoraj i jeszcze nie próbowałam, ale wyglądają ślicznie :) zakładając, że każdy składnik z osobna jest przez młodych bardzo lubianty, kombinacja powinna zostać przyjęta z entuzjazmem. wiem, że to nie piernik i nie ryba w galarecie (rybę na dzisiaj przygotowuje maniek), ale za to przyznaję sobie dodatkowe punkty za improwizację.

prezentów jeszcze nie popakowaliśmy - ale za to już je kupiliśmy i tym różnimy się od połowy miasta :) gorączkę przedświąteczną mam odhaczoną, postoję najwyżej w korkach, bo do pracy na pół dnia iść muszę. ale spoks, damy radę, a wieczorem zaśpiewamy znane dzieciom kolędy ("bob budowniczy zawsze da radę", "idzie rak cerelac", "parabens a você" oraz "locomotivas engraçadas").

piątek, 20 grudnia 2013

o samoobronie

ostatnio moi synowie mieli spotkanie w miejscu publicznym z dzieckiem dość agresywnym. efekt był taki, że ów chłopczyk, który najpeirw bawił się z nimi zgodnie ich zabawkami, jak mu nerwy puściły - wyłamał koła od samochodu józia, a potem samego józia zdzielił dwukrotnie pięścią w twarz.

józio się ogromnie rozżalił, a ponieważ ja stałam krok dalej i nie zdążyłam pobiciu zapobiec, kazałam owemu chłopcu iść do jego rodziców, siedzących opodal przy innym stoliku, a moim dzieciom powiedziałam, że więcej się z nim nie bawią, skoro on bije.

koniec końców okazało się, że ten chłopiec, o posturze wyrośniętego trzylatka, miał niecałe dwa lata i siła fizyczna ewidentnie nie harmonizowała u niego z rozwojem emocjonalnym i psychicznym. pomijam już fakt, iż rodzice tutaj najczęściej nieszczególnie przejmują się tym, co robią ich dzieci podczas wyjść do restauracji czy spotkań z innymi dziećmi, ważne, żeby stan liczbowy na koniec się zgadzał.

aby zapobiec podobnym sytuacjom w przyszłości, wczoraj po kolacji maniek robił józiowi warsztat samoobrony. słyszę z salonu instruktaż:

- jeśli podchodzi do ciebie chłopiec mniejszy albo słabszy i cię zaczepia, mówisz mu mocnym głosem "odczep się, uspokój się", a jeśli to nie pomaga, odchodzisz bawić się kawałek dalej. jeśli podchodzi do ciebie chłopiec taki silny jak ty i cię zaczepia - mówisz to samo jeszcze silniejszym głosem, a jeśli on cię uderzy - to mu oddajesz. o, w taki sposób (i tu maniek zademonstrował szybki dwukrotny kop w łydkę). oddać możesz tylko wtedy, jeśli ten drugi cię uderzy - masz prawo się bronić. ale niech cię ręka boska broni, żebyś ty zaczepiał i bił inne dzieci!
no, to teraz ćwiczymy. ja jestem dużym chłopakiem i cię zaczepiam (słychać wredne zaczepki), no nie płacz, przypomnij sobie, co robisz? (słychać, jak józio mówi z mocą "odczep się"). a teraz cię popchnę i uderzę. nie płacz, broń się! au! bardzo dobrze!
no to teraz jestem małym chłopcem, takim jak julek, będę cię zaczepiał. co robisz?
- odczep się! uspokój się! tatusiu, czy teraz mogę go kopnąć?...

scenki rodzajowe ćwiczyli jeszcze przez parę minut, aż józio prawidłowo rozróżniał, kogo można kopnąć i jakiej sytuacji. bardzo bym chciała, żeby moi synowie potrafili obronić nie tylko siebie samych, ale też stanąć po stronie tego, kto takiej pomocy potrzebuje, ale obawiam się, że ćwiczyć to jednak będą na sobie.



wtorek, 17 grudnia 2013

do końca roku 13 dni

wracałam dziś do domu po pracy w poczuciu niezwykłej błogości. odwaliłam dziś kolejną superważną pozycję z mojej listy pt. "superważne rzeczy do zrobienia do końca roku". po pracy zrobiłam jeszcze zakupy pracowe i udało mi się kupić wszystko, a jeszcze została kasa. w zasadzie cały dzień upłynął mi w aurze lekkości i pogody ducha.

a to pewnie dlatego, że sobie wizualizowałam. wizualizowałam przyjemne rzeczy: jak podczas pół roku bezrobocia dziergam swetry i haftuję obrusy. jak babcię sabcię kocham, ta wizja była kojąca.

w domu dzieci przywitały mnie oślinionymi całusami i uściskami, zjedliśmy razem pdowieczorek, nastawiłam dwa prania, a w międzyczasie zagniotłam ciasto na drożdżówkę, które teraz sobie grzecznie rośnie na stygnącym tosterze (bo zapiecka nie mamy).

od kilku dni puszczamy julczyńskiego samopas bez pieluchy. na kanapie zamieszkało na stałe ochronne prześcieradło. co trzecie siku trzeba ścierać z podłogi, ale są postępy. jest w każdym razie po stronie julka głębokie zrozumienie i przychylność dla idei sikania na nocnik, ale czasami się dziecko zagapi i zapomni, że trick polega na tym, żeby najpierw majtki zdjąć, a potem sikać, a nie odwrotnie.

maniek wrócił z pracy, odmoczył dzieci, a teraz podaje kolację, więc idziemy na dół spędzić rodzinnie nasz "quality time", który tym się różni od czasu spędzanego przez dzieci z tylko jednym rodzicem, że mogą nas doprowadzać do szału symultanicznie, a my możemy drzeć się na nich na dwa głosy.

poranek w mieście

słońce daje już mocno, więc kałuże po nocnym deszczu prawie wyparowały. za wyjątkiem kałuży ścieków przed domem sąsiada - ta jest systematycznie zasilana przez pomyje z pucowanych o poranku samochodów. ptaszki ćwierkają niewinnie, naszą ulicą przejeżdżają pierwsze samochody. jest 6.20 i zaraz muszę się zwlec do pracy, ale na razie siedzę tylko w majtkach i udaję, że poranne ożywienie mnie nie dotyczy.

do końca roku zostały dwa tygodnie, z czego kilka dni roboczych wypadnie ze wzglęu na święta i koniec roku. mamy jeszcze strasznie dużo pracy - ale w styczniu już będę miała to wszystko z głowy i będę się z kolei męczyć nad ostatnim rocznym sprawozdaniem. os.tat.nim.w.tej.pra.cy. tak oto siedmioletni cykl się zamyka i w sierpniu będę się już budzić do wtóru piania koguta i szczekania psów, a nie wycia generatorów. jak mi zawonia, to najwyżej świeżą gnojówką z pola, a nie gównem ze studzienki. subtelna różnica jest również taka, że po nawożonych polach nie muszę pomykać na szpilkach, bo od pomykania są schludne chodniki, więc nie robi mi różnicy, co na tych polach zalega - a w tym uroczym mieście nie da się uniknąć skakania przez kałuże błota i ścieków, hałdy piachu, stosy śmieci - nawet tam, gdzie teoretycznie powinien znajdować się schludny chodnik (np. w centrum miasta pod reprezentacyjną siedzibą banku narodowego).

idę. idę, zanim morze zgorzkneinia i jadu zaleje tę stronę :)

niedziela, 8 grudnia 2013

postanowienia na nowy rok

postanowienie nr 1: będę mieć porządek w torebce.

i tyle. bądźmy realistyczni, nawet to postanowienie będzie trudno zrealizować :)

powiesiłam na oknie w salonie pierwszą z dwóch organzowych firanek. wyszła mi ślicznie i efekt jest przyjemny dla oka, jakkolwiek nieco dziwny, ze względu na brak drugiej firanki, którą pewnie do przyszłego weekendu skończę.

w ramach noworocznego brania się do kupy bez spisywania postanowień, odrobiłam dziś rano kolejną stronę tłumaczenia mojego suplementu. ponieważ jest to dokument długi i upierdliwy, idzie mi jak krew z nosa. ale idzie.

rano trochę padało. kałuże ścieków przed domem sąsiada z naprzeciwka powiększyły się i nabrały nowego interesującego odcienia szarej zieleni. w ciągu doby nastapi kolejny szalony wysyp komarów. ulice i dachy już wyschły, a teraz słońce daje jak głupie, podgrzewając stojące powietrze do blisko 40 stopni. otwieram wszystkie okna (błogosławione moskitiery!) i robię przeciąg, marząc o zalegnięciu na leżaku, z lodowato zimnym drinkiem, w cieniu drzew w naszym ogrodzie. jeszcze parę miesięcy i zalegnę. aczkolwiek z tym spokojnym zaleganiem, tym bardziej z dowolnym produktem spożywczo-alkoholowym w dłoni, to może być różnie: simba czuwa i żadnym jedzeniem/napojem nie pogardzi. ale niech mi pies mordę liże, mój pies, moja morda i nikomu nic do tego.

środa, 4 grudnia 2013

był sobie król, był sobie kogut i była też maryjka

stojąc dziś na światłach, dokonałam przeglądu szopki. maryjka się pojawiła, jak nakazuje tradycja - pochyla się nad żłóbkiem. nadal obecni są: józef oraz czterej królowie. z inwentarza żywego - trzy owieczki i kogut.

zaczynam podejrzewać, że to jest naprawdę jakiś głębszy zamysł, reinterpretacja historii zbawienia: bo może ten czwarty król to jest herod, co się jednak namyślił i postanowił dzieciątek nie rezać. na przykład - kogut zapiał nad ranem, herod się zreflektował, odłożył na bok dekret dotyczący rezania i postanowił jednak powitać dzieciątko.

moje dzieci budują własną szopkę pomiędzy naszymi biurkami, z pomocą moich poduszek. a ja udaję się pod prysznic, zmyć z nóg i reszty kurz tego świata.

wtorek, 3 grudnia 2013

wtorek rano, no przecież muszę pomarudzić

budzik zadzwonił nieomylnie o 6.00, podniosłam się z łóżka i przez chwilę śniło mi się jeszcze, że jest sobota rano i mogę się znowu położyć. ale jak już się wysikałam i pęcherz przestał naciskać na mózg, dotarło do mnie, iż jest zaledwie wtorek, i to zaledwie pierwszego tygodnia ostatniego miesiąca tego roku.

zgodnie z prawem natury, po przekroczeniu magicznej granicy końca roku czas zacznie pędzić na łeb na szyję i ani się obejrzymy, jak będziemy pakować ostatnie fanty do walizek, a potem ziuuuuuuu! z powrotem do starej europy na nowe śmieci.

najbardziej chyba cieszę się na pójście młodych do przedszkola. przede wszystkim skończy się spędzanie dnia przed telewizornią, co teraz jest stałą praktyką. telewizor wyłączam dopiero ja, kiedy wracam z pracy, bo wtedy zasiadamy do plastelin, kukurydzianych chrupków, do wyścigów samochodowych, rysowania, wyklejania, wycinania oraz kierowania dźwigiem. nianio-gosposiom jest wygodniej włączyć dzieciom po prostu bajki, bo wtedy młodzi zajmują się sobą, a one gotowaniem i sprzątaniem.

zaraz potem cieszy mnie perspektywa pierwszych od lat wakacji bez telefonów z pracy, gdzie coś nagle trzeba rozwiązać i pod moją nieobecność nikt nie wie jak. to cieszy mnie przeogromnie.

szalenie cieszę się na myśl, iż będę mogła wyjść z psem na spacer nad morze, jeździć na rowerze, ugotować dokładnie to, na co mam ochotę, bo sklepach jest wszystko, pod ręką i w dostępnych cenach. do łez wzruszenia doprowadza mnie myśl, iż będę mogła spać całą wiosnę, lato i jesień przy otwartym oknie, bez konieczności zamykania go za każdym razem, kiedy włączają się generatory... i że doświadczymy na co dzień tej cudownej ciszy, jaka dana nam jest tylko podczas urlopów. nie bez znaczenia jest tez to, że nie będę musiała co sezon sprzątać gówna wypływającego po każdym większym deszczu z zapchanych studzienek na kuchenne patio - o, tego to mi na pewno nie będzie brakowało. a propos, dziś w nocy znowu padało, na wszelki wypadek pozbierałam wszystko z patio, poustawiałam stoły, krzesła i resztę gratów poziom wyżej, ale dziś nawet mi się nie chce sprawdzać czy studzienka znowu wybiła.

a przede wszystkim - chcę widzieć, jak moi chłopcy szaleją po podwórku, jak śmigają na rowerkach, bawią się na placyku zabaw, wybierają jajka z kurnika, wyrywają młodą marchew z mojego ogródka, kotłują się z simbą po trawniku... maniek zapisze ich (simby, niestety, nie) do szkółki piłkarskiej, myślimy też nad nauką jazdy konnej, bo stadnin nam w okolicy nie brakuje.

ok, pazury mi wyschły, więc już nie ma wymówek, idę się malować i ubierać do pracy. stosuję teraz taki system: pierwszą warstwę lakieru kładę wieczorem przed pójściem spać, więc szybko wysycha i nawet, jeśli coś się odgniecie, to poranna, druga wartswa lakieru załatwia problem. tu znowuż proces schnięcia jest szybszy, a efekt trwalszy, bo pomiędzy jedną a drugą wartswą lakieru upływa osiem godzin. nie da się ukryć, jestem geniuszem organizacji :)

sobota, 30 listopada 2013

...a w stajence mróz, brrrrr!

choinka ubrana, czekamy na mrozy.

choinkę ubierały chłopaki. ja w połowie procesu przysnęłam na fotelu, bo jak już doczepiłam haczyki do plastikowych bombek z ikei, więcej zadań dla mnie nie mieli. dekoracją kierował maniek, niespełniony inżynier, któremu obcy jest duch spontaniczności i uroczej niezdarności, z jaką my, jako dzieci, ubieraliśmy choinkę. z tego, co pamiętam, w naszym rodzinnym domu udział rodziców w ubieraniu choinki ograniczał się do rozwieszenia lampek i zamocowania czubka, i to też tylko do czasu, aż odpowiedni wzrost pozwolił nam te czynności wykonywać samodzielnie. ewidentnie w domu mojego męża ubieranie choinki było przywilejem tych, co wiedzą, jak to zrobić symetrycznie i pedantycznie - podobnie jak ustawianie szopki, którą co roku z zacięciem wita stwosza konstruuje j-lo z gipsowych figurek, suchego mchu i folii aluminiowej.

mamo, tato, pamiętacie te durne filmiki z jutjuba, gdzie dorośli kolekcjonerzy zabawek opisywali zawartość kartonów, składali swoje nabytki, a potem się nimi bawili? i pamiętacie, że doszliśmy do wniosku, że w taki sposób dorośli odbijają sobie lata dzieciństwa, podczas których albo w domu nie było za wiele pieniędzy na malowanki/wycinanki/samochodziki/zabawki, albo opiekunowie bawić się dzieciom nie pozwalali. jak obserwowałam mojego mańka dzisiaj przy choince (zanim zasnęłam), pomyślałam sobie: nareszcie po blisko 50 latach chłopak może sam udekorować swoją własną choinkę - mamusi nie ma obok i nie zabierze mu z ręki bombek i lampek, bo "ona zrobi to lepiej".

w tym samym duchu: zwróćmy uwagę, jak mówimy do siebie nawzajem i, szczególnie, do naszych dzieci - i jak to, co słyszeliśmy przez całe dzieciństwo, uparcie pobrzmiewa teraz w naszych słowach, w tonie głosu, w skłonności do krytyki lub pochwały. jak trudno się od tego uwolnić - bo przede wszystkim trudno jest dostrzec coś, co towarzyszyło nam od zawsze i wydaje się tak naturalne.

do szopy, hej kierowcy

na mojej stałej trasie do i z pracy jest duże rondo, na którym stoi pomnik pierwszego prezydenta. jest tam również fontanna, placyk, na którym młodzież jeździ na rolkach, trawniki, klombik - takie ładne reprezentacyjne rondo, które z różnych okazji jest tematycznie dekorowane. młode pary robią sobie tam zawsze sesje zdjęciowe, a samochody towarzyszących im gości skutecznie blokują wtedy rondo.

ponieważ zbliżają się święta, na drzewach i słupach przy głównych ulicach porozwieszano już kolorowe lampki i inne świetlne dekoracje. na rondzie natomiast, obok czterech tęczowych łuków, stanęły tradycyjne szopkowe figury, które my, kierowcy, możemy podziwiać, czekając na zmianę świateł.

i tu moja mała konsternacja - na rondzie stanęło czterech króli, w tym jeden czarny. pomyślałam nawet, że ten czwarty to może być józef (albo odys, co kolegów z wojny odprowadza), ale nie zauważyłam nigdzie obok maryi, ani też jezuska. może jeszcze dowiozą z chińskiego sklepu, a może jest to jedna wielka metafora współczesności:

pod czterema świetlistymi tęczowymi łukami (niech się schowa jedna chuda, spalona zresztą tęcza z placu hipstera), symbolizującymi miłość i pojednanie (a także triumf chińskiej produkcji), nie zważając na różnice rasowe, jednoczą się trzej królowie i ojciec samotnie wychowujący swoje adoptowane z azji dziecko. matki niet - albo robi karierę, albo robi paznokcie.

czwartek, 28 listopada 2013

rośnie mi growy (gierny) dżanki

józio zakochał się w bad piggies i angry birds. w nagrodę za względnie dobre zachowanie może wieczorem przez kilkanaście minut konstruować świnkowe pojazdy z balonikami i bez. oraz strzelać ptakiem z procy. jakkolwiek by to nie brzmiało.

a ja wreszcie po kilku dniach rozgrzewki nabrałam w pracy rozpędu i porządkuję papiery przed końcem roku. ale przyznam szczerze, że leń mnie straszliwy ogarnia cały czas i walka z nim pochłania ogromną ilość mojej dziennej energii :)

rok wakacji - to byłoby to. znudzić się wakacjami i zatęsknić do pracy, jakie to kuszące. taki roczny urlop co siedem lat pracy zawodowej :) a potem możemy z nowymi siłami, pełni zapału, energii i dobrej woli rzucić się w wir pracy. ja natomiast chciałabym jedynie rzucić się na wyro i spać, chociaż dopiero co wróciłam z urlopu, i nawet nie jest to kwestia zimowej chandry, w końcu jesteśmy w środku lata. najpewniej do chandry nie trzeba jakiegoś specjalnego powodu, upały też się nadają.

piątek, 22 listopada 2013

to, co najlepsze dla twojego dziecka

dzisiaj jestem ucieleśnieniem nieistniejącej matki z reklamy kinder bueno.

wstałam przed świtem (urlopowym), czyli akurat, kiedy babka wybierała się do pracy. miałam zatem czas na spokojny prysznic i umycie głowy, wypicie kawy i częściowe spakowanie ostatniej walizki.

kiedy mój szlachecki syn wychynął z piernatów (9:40), dałam mu syrop od kaszlu, natarłam plecki maścią eukaliptusową, dałam śniadanie, a potem zasiedliśmy sobie w kuchni - od przeładowywał bilon z ciężarówki do opakowania po tabletkach do czyszczenia sztucznego uzębienia i z powrotem, licząc przy tym naprzemiennie po polsku i po portugalsku, a ja nastawiłam udka i obrałam warzywa na zupkę. udka gotują się na bardzo wolnym ogniu, na ogienieczku wręcz, gdyż jak wiadomo, uczciwy bulion pomaga leczyć przeziębienie.

bycie idealną matką, gotującą buliony, prasującą, szyjącą, bawiącą się w mądre gry edukacyjne ze swoimi dziećmi na urlopie i w weekendy, wymaga zasuwania na etacie przez pozostałą część roku i tygodnia, bo inaczej to na to idealne matkowanie kasy nie straczy tylko z pensji ojca. co przypomina mi po raz kolejny, że za kilka miesięcy etat się matce kończy i trzeba będzie skądeś tę kasę brać - czyli szukać nowej pracy. jakże strasznie się nie chce, jaki pusty był koszyczek oraz dzięki bogu, że nie muszę tego robić jeszcze w ten weekend.

czwartek, 21 listopada 2013

kac urlopowy

gdzieś tak w połowie, krótko po połowie urlopu dopada mnie zawsze nieokreślona chandra. walizki częściowo spakowane, stoją w korytarzu i przypominają mi, że za chwilę znowu zacznie się podróżna poniewierka - choćby tylko kilkunastogodzinna. większość zakupów zrobiona i nie mogę się już łudzić, że może tym razem utrzymałam wydatki w założonym budżecie ;) do tego dochodzi tęsknota za dziećmi, tęsknota dzieci za sobą nawzajem, pytania, kiedy wreszcie tatuś po nas przyjedzie, pytania (nieodzowne), czy aby na pewno spakowałam wyczekiwany prezent i czy nie zapomnę go przywieźć, i dlaczego to tak długo trwa... gdzieś po drodze zawsze, ZAWSZE! pojawiają się jakieś bieżące sprawy zawodowe, które rozwiązać trzeba choćby prowizorycznie przez telefon - i które wpędzają mnie w niejasne poczucie, że pod moją nieobecność dzieje się coś, co powinnam nadzorować, a co wymyka się spod mojej kontroli...

mało pocieszające jest to, że w kolejnej pracy, jakakolwiek by ona nie była, raczej nie będzie lepiej ;) ale za to pewnie będzie bliżej do polski, bliżej do rodziny, bliżej do normalnie zaopatrzonych sklepów z towarami w normalnych cenach ;))) dzieci pójdą do szkoły/ przedszkola, będą miały wreszcie kolegów, których będą mogły zapraszać na szalone gonitwy po naszym ogrodzie, będą miały miejsce do zabawy, przestrzeń do zabaw na świeżym powietrzu, a nie wiecznie w domu przed telewizorem... a przede wszystkim skończy się to, co nas tak okropnie denerwuje - rzeczy pogubione między domami, nowe adidasy, których szukamy w luandzie, a które przeleżały gdzieś na półce w lizbonie tyle miesięcy, że na józika są już za małe (a na julka jeszcze za duże), zabawki, które są młodym "absolutnie niezbędne", a nie mieszczą się w walizkach i selekcja zawsze kończy się łzami, nasze rzeczy, które okazują się potrzebne akurat wtedy, kiedy zostaną w drugim domu...

wszyscy jesteśmy zmęczeni tym trwaniem w rozkroku między kontynentami. może dzieci odczuwają to troszkę mniej dotkliwie, bo są lepiej rozciągnięte ;)



sobota, 26 października 2013

wesoły nam dzień dziś nastał, k..wa jego mać!

ponieważ młody jeszcze śpi (drugi młody pojechał wczoraj z tatą na urlop do tugów), piję pyszną kawę, pogoda jest fajna (niebo zachmurzone, więc nieco chłodniej, może 30 st. C), jest prąd, więc i jest cisza, mam otworte okno, a co za tym idzie - widok na moją interesującą ulicę, opowiem wam, co widzę i słyszę.

nasz etatowy wariat (ten sam, który kiedyś oświadczył sąsiadom, że mój ojciec jest królem anglii), dzierżący w dłoni plastikowy kubek po coli ze słomką (a w kubku pewnie to, co zwykle - bimber), zatrzymał się przy samochodzie zaparkowanym po drugiej stronie ulicy i wdał się w pogawędkę z kierowcą.

moje czujne ucho uchwyciło ten fragment rozmowy, w którym wariat wykładał kierowcy klasyfikację rasową. no więc są biali tacy i biali owacy, jedni sa dobrzy, a drudzi źli, jedni to kolonizatorzy, a inni to inwestorzy - chociaż tu z kolei jest dużo żółtych, a to nieco burzy równowagę klasyfikacji... i tak wykłada, wykłada, aż z sąsiedniego domu rozlega się pieśń - to chór kościelny rozpoczął próbę, jak w każdy sobotni poranek.

wariat porzuca kierowcę i udaje się pod sąsiednią bramę, by tam dołożyć swój mocny głos do chórków w refrenie. ponieważ nie zna wszystkich słów kościelnej pieśni, więc tam, gdzie mu brakuje, dokłada (w tonacji) "k..wa" albo "ch...".
efekt nie do podrobienia, wrażenia akustyczne - bezcenne :-)

sobota, 19 października 2013

józik się wypowiada

- mamo, czy idziesz już spać? - pyta józio.
- a dlaczego pytasz?
- mamo, idziesz już spać czy nie?
- a czemu ty mnie tak gonisz do łóżka?
- bo już mi głowa pęka od twoich pomysłów... mamo, lepiej się połóż, bo jeszcze znowu coś durnego wymyślisz.

***

- mamo, czemu chodzisz na golasa?
- a ty, jak wychodzisz z wanny, to jesteś od razu ubrany?
- hm... mamo, teraz widzę twoje dupsko!
- józik, jak ty się wypinasz, to też widzę twoje dupsko.
- a teraz widzę twoje cyculki!
tu już nie miałam odpowiedzi, więc wyciągnęłam z godnością świeże majtki i koszulkę z szuflady i poszłam się ubrać.

poniedziałek, 14 października 2013

przyszła koza do nosa

- mamo, mamo, mamo! - podskakuje józio.
- co?
- mamo, mamo, mamo, zobacz, julek ma kozę w nosie. o, tutaj. mamo, mamo, musisz mu ją wyciągnąć. mamo, mamo, mamo, julek ma kozę w nosie!
julek w tym czasie leży spokojnie na dywanie obok kanapy i powtarza basem: - julek ma kozę w nosie - a jego dostojny brzuch faluje za każdym razem, gdy julek zezuje i próbuje tę kozę dojrzeć.

zażegnawszy kryzys czterokopytny, udało mi się namówić dzieci na kąpiel - szybką i każdego z osobna, mój wieczorny ideał. józio okazał lekkie rozczarowanie, iż będzie tylko prysznic, a nie pełna wanna, w której można nurkować i łapać julka za siurka (cytuję), ale dał się udobruchać, bo pozwoliłam mu trzymać prysznic i polewać ścianę.
julek do zagadnień kąpieli podchodzi ze stoickim spokojem - o ile mydło nie wpada mu do oczu, reszta mało go rusza. natomiast podczas wycierania wdaje się w ogniste dyskusje z ręcznikiem:
- ręcznik jest brzydki! ręcznik jest ładny... ręcznik jest brzydki! ręcznik jest ładny... ręcznik jest brzydki! itd.

***
ogarnęła mnie dziś niespodziewanie tęsknota za lizboną. za tym uczuciem odprężenia, które ogarnia mnie, kiedy wychodzimy z lotniska i jedziemy do domu, mijając znajome dzielnice i wioski; kiedy dojeżdżamy i na podwórku wita nas oszalały z radości adolf, pardon, simba. tęsknota za poczuciem, że wracam do domu.

***
a teraz będzie o niesprawiedliwości.

otóż tydzień temu w weekend pokłóciliśmy się z mańkiem - jak to zwykle, o jakąś głupotę, ale atmosfera się momentalnie podgrzała i zaczęliśmy na siebie wrzeszczeć - widać trzeba było spuścić trochę pary z szybkowara. normalnie coś tam mu się odszczeknę, powiem "blablabla" pod nosem i wychodzę do drugiego pokoju, ale tym razem mnie poniosło i tak się wydarłam, że po dwóch minutach ochrypłam - i tak mi już zostało. drugiego dnia nawet nie pamiętaliśmy, o co poszło, ale ciągle chrypiałam, a trzeciego dnia - poniedziałek, trzeba iść do pracy i mówić do ludzi, a kolejka się nie kończy - chrypiałam już tragicznie i kaszlałam zielonym glutem.

we wtorek glut przerzucił się na nos i tu powiedziałam - basta! poszłam do sklepu po czosnek i tego samego wieczora szprycowałam się już dość obrzydliwą mieszanką miodu, cytryny i czosnku (jednak z mlekiem i miodem czosnek wchodzi mi łatwiej), która zadziałała o tyle szybko, że dzieci stwierdziły: mamo, walisz czosnkiem! - i natychmiast przesiadły się byle dalej ode mnie. wszystko, jak widać, ma swoje jasne strony, bo dzięki temu nagłemu uszanowaniu matczynego czasu na samotną lekturę w fotelu, skończyłam w przeciągu tygodnia dwie książki, które napoczęłam jeszcze przed lipcowym urlopem.

czosknowa mikstura powoli się kończy, mam jej jeszcze na dwa dni. w międzyczasie glut z zielonego zrobił się znów przezroczysty, a gardło wróciło do normy. kończę trzecią książkę :-)

chciałam powiedzieć (oczywiście, żeby wzbudzić współczucie), że wciąż mam okropnie dużo pracy, ale w piątek nadciągają posiłki, więc idzie ku lepszemu. sama się sobie dziwię, że dałam radę przez te dwa koszmarne miesiące - i że mimo wszystko z grubsza jesteśmy na bieżąco, acz z drobnymi opóźnieniami tu i tam. a to wszystko dlatego, że łżę jak pies i gram na zwłokę.

sobota, 5 października 2013

przetrzymałam...

odchodząc od zasady, której generalnie staram się trzymać, mianowicie - zasada niepisania o pracy - powiem wam z dumą, że wytrzymałam. wytrzymałam do końca kadencji ostatniego szefa i nie zakończyło się to ani zabójstwem w afekcie, ani rezygnacją z pracy.

a akurat to drugie było kilka miesięcy temu bardzo, bardzo blisko - tak blisko, jak jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło.

teraz staram się złapać oddech, odzyskać równowagę psychiczną i doprowadzić do porządku ten cały bazjel. nadrabianie zaległości (czasem - trzyletnich) i łapanie oddechu trudno jest chwilami pogodzić, ale grunt, że nie pracuję już po 10-11 godzin na dobę, plus w weekendy, tak jak przez ostatnie półtora miesiąca. pracy mam bardzo dużo, ale organizuję ją sama, więc mniej więcej się wyrabiam.

no i zobaczymy, kogo nam teraz przyślą i kiedy, bo na razie nic nie wiemy. chwilowo cieszę się po prostu spokojem ducha.

***
józio potrafi powiedzieć cały wierszyk "idzie rak nieborak", tylko za każdym razem pyta mnie, co to jest "nieborak", bo wie, co jest niebo i wie, co to rak, ale do kupy to jakoś mu brzmi bez sensu. natomiast julek zaprezentował mi dziś swoją wersję:
"idzie rak, cerelac, jak ucipnie, znak!" cerelac to zbożowa kaszka mleczna nestle, co jest o tyle na miejscu, że julkowi wszystko zawsze kojarzy się z jedzeniem.


czwartek, 12 września 2013

czas pędzi

boszszszsz, jak mi ostatnio dobrze. nic mnie nie wyprowadza z równowagi, za wyjątkiem mojej progenitury, ale tu są to wyładowania atmosferyczne krótkotrwałe i zamieniające się po chwili w śmiech.

świadomość upływu czasu, namacalność i nieuchronność końca pewnej ery w moim życiu zawodowym daje mi takiego haja, jakbym jechała od tygodni na jakichś superpsychodelicznych lekach :) chichoczę pod nosem, a czasem śmieję się pełnym głosem, odliczając dni.

jednocześnie z lubością chłonę szczegóły zimowego (w końcu w ciągu dnia dochodzi zaledwie do 30 stopni, więc ostra zima) krajobrazu: ulicznego sprzedawcę gazet dłubiącego melancholijnie w nosie, kandongersów wykonujących swoje śmiercionośne manerwy w ulicznym tłoku, dziewczyny chwiejące się w butach na zbyt wysokich obcasach, rozgadane lub wyjące maluchy odbierane przez rodziców z przedszkola naprzeciwko naszego domu, rybne przekupki, które anonsują się charakterystycznym zaśpiewem o mocy syreny strażackiej (po jakichś trzech latach zorientowałam się, że one wykrzykują na jednym oddechu nazwy kilku ryb - ale i tak połowy z nich nie znam)...

do pracy przychodzę na 7.00, rzadko wychodzę przed 16.00, ale wciąż dobry humor mnie nie opuszcza. bo to jeszcze tylko kilkanaście dni.

moje dzieci wytrzeliły w górę w to lato (europejskie), że hoho! zorientowałam się, robiąc cokwartalny przegląd odzieży i odkładając na bok ogromny stos rzeczy za małych na julka. rzeczy za małe na józia odłożyłam do szafy julka i nagle w szafie józia ukazały się puste półki... musieliśmy mu zakupić praktycznie wszystko, od majtek po buty, bo pod koniec sierpnia w nic już się nie mieścił. rosną nasze dzieci jak jeszcze do zeszłego kwartału dług publiczny portugalii ;)

z negatywnych plusów - odczuwam deficyt ciszy. jedyne naprawdę ciche minuty (bo to nawet nie jest pełna godzina), to moje poranne przygotowywanie się do pracy - bo wtedy szlachta jeszcze smacznie śpi. czekam na weekend, na spokojny sobotni poranek, kiedy to zasiądę do maszyny i dokończę bluzkę, którą mam na warsztacie od dwóch tygodni. a potem zawładnę światem.

sobota, 24 sierpnia 2013

od sanktuarium do kurnika

ostatnio mańkowi udało się zupełnie niechcący, a wręcz wbrew swojej woli, ująć głębię duszy luzytańskiej w jednej zgrabnej frazie: od sanktuarium do kurnika. co prawda chodziło mu o trasę, jaką józio zjeżdża na deskorolce (od minikapliczki na jednym krańcu naszej działki, do kurnika na drugim jej krańcu, po chodniczku, który idzie wzdłuż lekkiej pochyłości terenu i pozwala niebezpiecznie się rozpędzić – na szczęście kask i ochraniacze zakładane są obowiązkowo, a hamowanie też już ćwiczyli) – ale tak mnie tym ujął, że śmiałam się kolejne 10 minut. nikt za bardzo nie rozumiał, z czego się tak śmiałam, a to dlatego, że pomiędzy świętą inkwizycją i kurzym gównem brak jest miejsca na wysublimowane poczucie humoru.

 w rodzinnym albumie fotografii jest takie jedno charakterystyczne zdjęcie z fatimy: ja w ciemnych okularach, które wtedy rzadko zdejmowałam, bo mi wkurwem z oczu patrzyło, z wózkiem (julek miał wtedy 5 miesięcy), józio z niepewną minką usadzony na balustradce przed ołtarzem głównym i j-lo, na klęczkach przy tejże balustradce, z palcami splecionymi do modlitwy, a z miną taką, jakby ją przyłapano na czymś wielce nieprzyzwoitym – zapewne modliła się żarliwie o nasz rychły rozwód.

minęło kolejne półtora roku, a rozwodu ani widu, ani słychu. wobec tak ewidentnego braku zrozumienia u niebios, j-lo chyba dała w tym roku za wygraną, bo całe wakacje minęły mi bardzo spokojnie. po raz pierwszy od pięciu lat. żadnej awantury, żadnych histerycznych scen, żadengo dramatycznego grożenia zawałem serca. jak nie ona!  cisza i spokój.

dla równowagi kłócimy się z mańkiem raz na tydzień, bez większego zaangażowania, raczej żeby nie wyjść z wprawy – ale tym razem j-lo się do naszych kłótni nie włącza, więc gdy tylko wybrzmi echo po ostatnim krzyku, wszystko wraca do normy. wczoraj maniek zrobił mi awanturę o kurzące się od dwóch lat w salonie gazety, które wywaliłam bez pytania. bo tam były dwie, które były mu potrzebne. ukryte w tajnym schownku między katalogami ikei 2010/2011 i gazetkami telewizyjnymi z okresu listopad 2011-styczeń 2013. nie odpowiedziałam mu głośno, żeby spierdalał tylko dlatego, że jestem damą, a poza tym po portugalsku to już tak soczyścienie nie brzmi – odwróciłam się z godnością i poszłam pod prysznic. dziś nie mogę zapomnieć zapytać go przed wyrzuceniem śmieci z łazienki – czy moje zużyte podpaski też chce przejrzeć i skatalogować, czy jednak mogę je wyrzucić. ale może jednak do czegoś się jeszcze mogą przydać?


mamy dziś gości. w piekarniku piecze się śliczny sernik. typowy polsko-niemiecki sernik, więc jak wyjmę go z pieca, na pewno troszkę opadnie, ale za to będzie zupełnie nieportugalski, a o to nam głównie chodziło. będzie dopiekał się jeszcze około 20 minut, więc mogę spokojnie iść pod prysznic.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

siła genów i duch narodu

w moim młodszym synu odezwały się geny portugalskie. siedzimy na plaży, julek ładuje piasek na swoją nową ciężarówkę-wywrotkę. w pewnym momencie zwraca się do mnie dramatycznym tonem:
- mamusiu, skończyło się...
- co się skończyło?
- piasek się skończył...
(roztargnionemu czytelnikowi przypominam, że siedzimy na plaży...)
chciałam mu złośliwie podpowiedzieć, żeby zaimportował z angoli po cenie ropy naftowej, ale przypomniałam sobie w porę, że przecież nie wszystko stracone – 50% genów jest jednak polskich J

mieliśmy bardzo przyjemne 4-dniowe wakacje w algarve, na południu. maniek zapisał się na turniej siatkówki wraz ze swoją młodzieńczą miłością, żorżiniem, który jest również chrzestnym jóżia, a my z chłopakami i dziewczynami (wszystkie nasze żony i dzieci razem) żeśmy sobie leniuchowali i chlapali się w basenie. kiedy nasi mężowie razem wychodzą, nucimy sobie złośliwie z mariną, żoną żorzinia, melodię z brokeback mountain ;p

oprócz tego nie uniknęłam durnej dyskusji nad grilowaną rybą nt. środków antykryzysowych wprowadzonych przez portugalski rząd. powijam już oczywisty i odczuwalny fakt, iż obecny rząd nie cieszy się popularnością, bo jako pierwszy miał odwagę wprwadzić tak radykalne cięcia i z taką energią i uporem egzekwować od obywateli np. zwrot świadczeń nienależnie wypłacownych (np. zasiłki rodzinne wypłacane przez kilka lat po utracie prawa do takowych, zasiłki dla bezrobotnych, których przyłapano na pracy na czarno, dopłaty do róznego rodzaju wydatków ponoszonych z tytułu utrzmania pełnoletnich uczących się dzieci – które w międzyczasie porzuciły naukę...). podobnież szok w społeczeństwie przyzwyczajonym do szarej strefy wywołał przepis wprowadzający bezwzględnie kasy fiskalne oraz obowiązek wydawania (i żądania) rachunku lub faktury. jakoś do portugalczyków nie dociera, że przez lata żyli ponad stan – wydawali więcej, niż produkowali, inwestycje były realizowane z dotacji ue, różne przywileje i bonusy były opłacane kosztem zadłużania się państwa... i jakoś nie dociera do nich również fakt, iż bolesne środki podjęte przez tenże rząd, szereg mało popularnych reform, zaciskanie pasa, dyscyplina- przyniosły skutek, są pierwsze sygnały wychodzenia portugalii z kryzysu. a przecież rok temu mówiono całkiem serio, że portugalia będzie drugą grecją.

dyskusja absolutnie durnowata, bo jak rozmawiać sensownie z kimś, kto porównuje swoją sytuację zawodową i swoją emeryturę (35 lat w jakimś urzędzie gminnym czy coś w tym stylu) z sytuacją zawodową i emeryturą b. sędziny trybunału konstytucyjnego? portugalskie przepisy zezwalają na przejscie na emertyurę sądziom trybunału konstytucyjnego po 12 latach wykonywania zawodu. owa sędzina z tego prawa skorzystała i obecnie jest przewodniczącą parlamentu, całkiem zresztą sensowną; otrzymuje z tego tytułu wynagrodzenie i zachowała prawo do emerytury. emerytowana urzędniczka gminna, która ma maturę i w okresie wykonywania zawodu miała określony, znany zakres odpowiedzialności, uważa, że b. sędzina  powinna przejść na emeryturę na takich samych zasadach, jak ona, oraz mieć tę emeryturę wyliczoną w podobnej wysokości, co urzędniczka gminna, przecież żołądki wszyscy mamy takie same. bo w przeciwnym wypadku nie ma sprawiedliwości. jako argument potwierdzający fakt, iż sprawiedliwości nie ma, podała mi również to, iż jej bratowa mieszkająca od lat w wielkiej brytanii, co dwa lata wymienia sobie protezę (tj. sztuczną szczękę) i nic do tego nie dopłaca, a ona musi partycypować w kosztach usług swojego dentysty i ortodonty, jak również pokrywa część kosztów wizyt lekarskich i pobytów w szpitalu... i tu znowu nie dociera do niej, że system świadczeń socjalnych i zdrowotnych nie może być utrzymany wyłacznie  z naszych składek – że w każdym wypadku państwo do niego dopłaca. im bogatsze i lepiej zarządzane państwo, tym większe te dopłaty, tym mniej marnotrawionych środków i tym mniejsze indywidualne obciążenie obywatela.

a z tymi dopłatami do wizyt lekarskich to jest tak: za wizyty u lekarza pierwszego kontaktu, jak również za wizyty u specjalisty po skierowaniu przez tegoż lekarza , nie dopłaca się nic albo jakąś zupełnie symboliczną kwotę (2-3 euro). za badania, jeśli wykonane są w przychodni lub w laboratorium, które ma podpisaną umowę z ichnim nfz – nie płaci się nic lub dopłaca symboliczną kwotę. o ewentualnej dopłacie kiedyś decydował status pacjenta (nie płacili emeryci, renciści, dzieci do lat 18, kobiety w ciąży, niektóre zawody – wojskowi, strażacy itp.). teraz decydują zarobki, tj. poniżej pewnej kwoty dochodu na osobę w rodzinie uzyskuje się zwolnienie z opłat (odpowiednie zaświadczenie do uzyskania w urzędzie gminy), natomiast jeśli dochód na osobę w rodzinie tę kwotę przekracza, to do wizyt i badań trzeba dopłacać. nie jestem pewna, jak funkcjonuje refundacja leków przepisanych przez lekarza. tak czy inaczej, wprowadzenie przez rząd nowych zasad zwalniania z tzw. taxas moderadoras wywołał ogromne oburzenie wśród dotychczasowych beneficjentów – mimo tego, że część z nich, po udowodnieniu niskich dochodów, zachowała prawo do zwolnień z opłat.

na pewno prawdą jest to, że utrata przywilejów jest zawsze bardzo bolesna, nawet jeśli na zdrowy rozum i gołym okiem widać, że nie było i nie ma w kasie państwa pieniędzy na udzielanie takich świadczeń.

notabene, po wprowadzeniu nowego systemu dopłat do świadczeń lekarskich zdecydowanie zmniejszyła się liczba przypadków jazdy w weekend czy w nocy na ostry dyżur do szpitala ze schorzeniami i przypadłościami, które powinne być leczone w normalnym trybie u lekarza rodzinnego – w przypadku stwierdzenia braku uzasadnienia do leczenia w trybie ostrego dyżuru, zagrożenia życia itp., pacjent dostaje rachunek na 50 euro plus koszt badań i na drugi raz głębiej się zastanowi, zanim się wybierze na dyżur do szpitala, zamiast do swojej przychodni.

jednakowoż nadal funkcjonuje w narodzie myślenie magiczne jak u czerolatka – pieniążki mamusia wyciąga z bankomatu, wystarczy mieć kartę... dlatego też zdziwienie u pań z mojego banku wywołują moje systematyczne odmowy na ponawiane propozycje wydania karty kredytowej. kiedy pytają mnie, dlaczego nie chcę mieć karty kredytowej, odpowiadam, że hołduję idei wydawania tylko tych pieniędzy, które mam, a nie tych, których nie mam i nigdy mieć nie będę. jedna karta kredytowa mi wystarczy, nie muszę mieć siedmiu kont i dziesięciu kart (i kilku tysięcy euro długów...)


tak oto pomądrzyłam się i idę budzić moje szalcheckie dzieci, które śpią do 11.00 J

czwartek, 25 lipca 2013

różnice kulturowe

kilka dni temu kładę się spać z mokrą głową - tak jak to czynię od lat, co prawda ze szwankiem dla porannej fryzury, ale bez konsekwencji w postaci kataru czy przeziębienia, którymi maniek systematycznie straszy dzieci po kąpieli.

józio pakuje się do mojego łóżka. cmik, cmok, mac, mac.
- mamusiu, masz morke włosy.
- tak synku, ja ich nigdy nie suszę, schną same.
- dlaczego ich nie suszysz?
- bo mi się nie chce. zobacz, sa długie, wysuszenie ich suszarką zajmuje co najmniej pół godziny, a ja wieczorem jestem zmęczona i nie mam na to ochoty. do rana wyschną same.
- mamusiu, a dlaczego polki nie suszą włosów?
- ??!!... synuś, nie "polki", tylko "mamusia". to mamusia nie lubi suszyć włosów. inne polki suszą włosy suszarką, jeśli im się akurat chce.

i tu zastanawiam się, czy to aby nie pokłosie częstych ostatnio rozmów przy stole o różnicach kulturowych i kulinarnych, w wyniku czego józio już wie, że tatuś jest portugalczykiem, a mamusia polką, a w ogóle paszportów to mają jeszcze więcej, niżby z tego faktu wynikało...

julek natomiast wie, że czy to od ojca portugalczyka, czy od matki polki, jedzenie zawsze dostanie w obfitości i to w zupełności wystarczy mu do zachowania pogody ducha.

poza tym za wielki sukces poczytuję sobie, iż wczoraj józio nauczył się pisać moje (i swoje) nazwisko, bo musimy uczciwie przyznać, że jest ono trudne, nawet dla dorosłych :-)
nazwisko po ojcu nauczył się pisać już jakiś czas temu, ale co to za filozofia - pięć liter i żadnych dyftongów :-D

wtorek, 23 lipca 2013

do urlopu 4 dni...

odliczam z radością. tym bardziej, że jest to część większego odliczania malejącego, co wobec faktu, iż coraz bardziej nieznoszę mojej pracy, przynosi mi pewną ulgę.

jasna sprawa, że przed urlopem mam jeszcze tyle rzeczy na liście "do odhaczenia", że nie sposób wyjechać z tzw. czystym sumieniem, ale ze względu na moje postępujące zepsucie moralne, objawiające się m.in. ponawianymi odmowami spędzania w pracy 12h na dobę nad idiotycznymi nikomu niepotrzebnymi papierami - wyjadę z lekkim sercem.

wracam w tym tygodniu do pracy o przyzwoitych godzinach i biorę młodych na mały spacerek do sklepu. wczoraj jeździmy wózkiem po hali, józio czyta: "lac-ti-ci-ni-os... mamo, co to jest lacticionios?", "produkty mleczne." "acha. pa-da-ri-a. mamo, to chlebek!", "tak synku", odpowiadam spokojnie, ale puchnę z dumy i uważam, żeby nie unieść się pod sufit hali. dojeżdżamy do kasy, józio dostaje do ręki kartę sklepu, żeby zapłacić, czyta przy kasjerce: "kero cartao cliente numero..." i odczytuje 20-cyfrowy numer karty. kasjerka otwiera buzię ze zdziwienia. na to włacza się julek i odczytuje bezbłędnie wszystkie cyfry z sumy rachunku, wyświetlającej się na ekranie kasy. kasjerka zbiera szczękę z podłogi - "jak to możliwe, że ten mały zna cyfry? jak to możliwe, że ten starszy już umie czytać?!" odpowiadam od niechcenia: "w mojej rodzinie to normalne, że małe dzieci umieją czytać i liczyć."
...ale w środku wiem, że 90% zasługi jest mańka, który od kilku miesięcy intensywnie uczy józia pisać, czytać i liczyć - chyba z zazdrości, jak mu powtórzyłam kilka razy, że ja czytałam i pisałam w wieku lat 4, bo pewnie stwierdził, że jego syn nie będzie gorszy, hihihiih. a julek nauczył się przez przypadek, przy okazji.

wracamy do domu, przeskakujemy śmierdzące kałuże ścieków wypływające z pełnych studzienek, mijamy ulicznego sprzedawcę wtyczek i ładowarek do telefonów, refleksyjnie dłubiącego w nosie, truchtamy zakurzoną ulicą - wracam na ziemię. ostatni odcinek pozwalam józiowi podbiec samodzielnie do naszej bramy, co ten czyni w radosnych podskokach, a sama idę kilkanaście metrów za nim, z julkiem za rękę. pod naszą bramą zaparkował samochód, znajomy ojciec pakuje do fotelika dziecko odebrane ze żłobka naprzeciwko. macham do niego ręką, witamy się z daleka - i słyszę, że za mną jedzie samochód, jedzie szybko - zbyt szybko, jak na wąską jednokierunkową ulicę, na której jest żłobek, a po południu, kiedy rodzice odbierają dzieci, ulica jest pełna maluchów. wołam do józia - "stań przy naszej bramie" - i w tym momencie znajomy tata, widząc, że mam do przejścia jeszcze 15 metrów, a pindzie w dżipie za mną jakoś cholernie się spieszy, złapał józia za ramię. józio zaczął się wyrywać, bo faceta nie zna. zrobiło się zamieszanie. a ta cipa, zamiast się zatrzymać i poczekać spokojnie pół minuty, aż sytuacja wyrywającego się na ulicę dziecka zostanie opanowana, nawet nie zwalnia, tylko zaczyna trąbić. zagotowało się we mnie, bo przez te kilka sekund dziunia prawie zaparkowała mi w dupie, oczywiście hamując z piskiem opon (tutaj w bocznych ulicach raczej nie ma chodników, jedyną opcją jest iść środkiem ulicy, bo po bokach zaparkowane są samochody), więc odwróciłam się przed jej maską i pytam "dokąd się pani tak spieszy?" widząc wyraz absolutnje bezmyślności na okrągłej twarzy, zrezygnowałam z dalszych pytań. wzięłam józia za rękę, podziękowałam znajomemu za szybką reakcję i weszłam z dziećmi do domu.

wieczorem czytamy z józiem kolejny rodział drugiego już tomu przygód pirata rabarbara. potem józio czyta samodzielnie tytuł książki. literuje raz, literuje drugi raz i stwierdza "mamusiu, mam trudności z czytaniem". "nie przejmuj się, synku - mówię - po polsku czyta się trochę inaczej, niż po portugalsku, z czasem będzie ci szło łatwiej." "nie, mamo, mam trudności z czytaniem, bo strasznie chce mi się kupę... możesz pójść ze mną do łazienki?"

a teraz, moi drodzy, zakładam dżinsy i coś, czego nie żal będzie ubrudzić, bo dziś w ramach odhaczania listy przedurlopowych zadań, znowu będę przestawiać zakurzone pudła - przygotowuję dużą przesyłkę.

niedziela, 14 lipca 2013

dziś na poważnie

nie dospałam z piątku na sobotę, bo do 1.30 doczytywałam tochmana "jakbyś kamień jadła".
teraz trawię lekturę, ale jest twarda jak ten kamień i śni mi się po nocach, wraca wielokrotnie w ciągu dnia.

wojna, przesiedlenia i czystki w bośni zaczęły się w 1992r., akurat koniec mojej podstawówki. z tamtego czasu w ogóle nie przypominam sobie nic, oprócz mglistych haseł powtarzających się w mediach, "wojna w b. jugosławii". po reportażu doczytałam trochę w necie i nie opuszcza mnie przerażenie. tym większe, że obecne pod srebrenicą siły pokojowe onz biernie przyglądały się morderstwom, gwałtom, stacjonując płot w płot z magazynami i polami, na których dokonała się masakra. to jak deja vu sceny z "shooting the dogs" - nie wiem, czy bardziej bezsilność, czy obojętność. i ten stary, dobrze znany motyw z podłej historii ludzkości - że wieloletni sąsiedzi obracają się przeciw sąsiadom, kiedy tylko nadarzą się sprzyjajace okoliczności; sąsiedzi, koleżanki z podwórka, koledzy ze szkoły. trawię.

niedziela, 30 czerwca 2013

w szkole jest bardzo wesoło!

nasza gosposia ma od dwóch tygodni kłopoty z nogą - jakaś infekcja, która się rzuciła na żyłę, opuchlizna, ból, cięli jej tę nogę, żeby odprowadzić nagromadzoną wodę, przepisali leki i 28 zastrzyków z penicyliny, słowem - sporo bólu, kłopotu i trudności z chodzeniem. przez dwa dni ją zwolniłam i zozstałam z dziećmi z domu, ale potem musiałam wrócić do pracy, więc nasza conceição przyprowadza od dwóch tygodni swoją starszą córkę, melanię, do pomocy.

melania ma 20 lat, jest sympatyczna, pracowita i nowoczesna - na nodze złota bransoletka, w nosie kolczyk. moi chłopcy są w niej absolutnie zakochani, dają jej buaizki i robią prezenty. jako dziewczę nowoczesne, melania wprowadziła też nowinki techniczne na nasz kuchennty kintal - do tej pory tak fatima, jak i conceição, pracowały przy włączonym radiu, melania zaś przynosi swojego laptopa i puszcza muzykę, a w tle przewijają się slajdy ze zdjęciami rodzinnymi.

to tytułem przydługawego wstępu.

w piątek po południu panie zakończyły już pracę i czekały na męża/ojca, który po nie wieczorem przyjeżdża. z laptopa leci brazylijski gospel, w tle przewijają się zdjęcia.
- cóż to za urocze dziecko? - pytam conceição, kiedy na ekranie pojawia się słodkie niemowlę.
- a nie mówiłam pani, że zostałam babcią? mam 5-miesięczną wnuczkę.
- babcią? a które z pani dzieci ma dziecko?! - pytam , bo pamiętam, że conceição ma najstarszą melanię, potem 16-letniego syna, potem 12-letnią córkę, a potem jeszcze 5-letniego człopczyka.
- a to ten mój 16-letni syn, zrobił dziecko koleżance ze szkoły.
- w szkole jest bardzo wesoło! - wtrąca entuzjastycznie przysłuchujący się naszej rozmowie józio, powtarzając hasło, któreśmy z mańkiem ukuli jako przygotowanie psychiczne józia na pójście do szkoły w przyszłym roku :)
nie wiem, czy puszczę józia do szkoły :P


wtorek, 18 czerwca 2013

jeden bluzg puszczony w eter wróci do ciebie zwielokrotnionym echem bluzgów twoich potomków

taka byłam z siebie dumna, że moje dzieci nie klną po polsku. taka dumna, że się pilnowałam.

głupia byłam.

siedzimy wczoraj późnym popołudniem, ja i młode, na kanapie, oglądamy bajki, na dworze już ciemno. w pewnej chwili gasną światła, ups piszczy, w tle słychać szum pierwszych włączających się z automatu generatorów.
- kurwa - stwierdza dobitnie józio.
- kulwa - powtarza po nim z namaszczeniem julek.

a potem sprawa się komplikuje, bo józio słyszy ..urwy nawet tam, gdzie ich nie ma, np. szyję na maszynie, dolna nić mi się rwie raz po raz, więc prycham ze złością, a józio pyta:
- mamusiu, nitka ci się znowu kurwała?

dziś natomiast józio kończy cztery lata. wzięłam sobie z pracy zaległy dzień wolny, upiekliśmy ciasto czekoladowe z pysznym  kremem śmietanowo-kokosowym, który nie chce zastygnąć mimo sporej dawki żelatyny. oraz przed południem poszliśmy na zakupy. zaszliśmy do sklepu papierniczego, gdzie józia i julka znają i bardzo lubią, więc dwoje sprzedawców zaraz zaczęło ich zagadywać. taka miła atmosfera, pochwaliłam się więc, że józio ma dziś urodziny - i pożałowałam. pani pyta:
- józio, a ile ty dzisiaj lat kończysz?
józio w skupieniu policzył palce, po czym podniósł pani pod nos jeden, środkowy, i stwierdził z powagą:
- mam jeden metr wzrostu.
popłakałam się ze śmiechu, sprzedawcy też, "pani kierowniczko, pani tu pozwoli, józio pani też pokaże, ile ma wzrostu".
w końcu doszliśmy z józiem, ile to palców należy pokazać w odpowiedzi na pytanie o wiek, a potem podreptaliśmy dalej.

i tak oto mój dzień wolny z dziećmi w domu chyli się ku zachodowi, maniek obiecał dziś wrócić z pracy wcześniej i zabrać nas do restauracji - zobaczymy, jak mu to wyjdzie.

moje kolejne nowe spodnie są na etapie wykańczania - i tu mały dramat: nie mogę nigdzie dostać papieru do wykrojów. obeszłam już kilkanaście sklepów papierniczopodobnych i dupa zimna. a właśnie zużyłam ostatni arkusz z mojego zapasu i staję oto przed trudną prawdą, iż koniec szycia, dopóki nie uda mi się kupić tego psiego papieru.

jak go jakoś szybko nie znajdę, to będę musiała przerzucić się na haft :)

sobota, 15 czerwca 2013

sobotni poranek, w tle wdzięczny świergot generatorów..

boooooosz, co ja się wczoraj nacierpiałam...

zbudziłam się jeszcze przed budzikiem (czyli już zupełnie nieprzyzwoicie wcześnie), bo mi się śniło, że muszę pilnie siku. budzę się - i rzeczywiście. dobrze, że w moim śnie nie doszłam do momentu siadania na ubikacji, bo musiałabym zmienić pościel.

a jak już naprawdę siadłam na kibelku, to zapłakałam. w ciągu dnia było tylko coraz gorzej, latałam do łazienki co pół godziny i płakałam za każdym razem, a w międzyczasie piłam hektolitry wody i herbaty, w nadziei, że te objawy to raczej skutek odwodnienia, a nie infekcja, i że się przefiltruje i przejdzie. pod koniec dnia było rzeczywiście jakby nieco lepiej, ale i tak poszłam do lekarza zaraz po wyjściu z pracy.

mam taką malutką sympatyczną klinikę zaraz naprzeciw domu i od jakiegoś czasu chodzę już tylko do nich, bo bliziutko, wygodnie, nie ma kolejek, poziom usług jak i w każdym innym miejscu, laboratorium mają szybkie, a lekarzy kubańczyków, prześmiesznych zresztą. wczoraj przyjęła mnie pani doktor santa - czyli święta. to całe luzo-iberyjskie ciśnienie na nadawanie dzieciom imion rodem z historii zbawienia albo brewiarza rzymskokatolickiego dodaje życiu smaku, nie powiem, szczególnie w połączeniu z tradycyjnymi nazwiskami typu "da costa" (z wybrzeża), "dos campos" (z pola), etc.
bo podejrzewam, że pełne imię lekarki to coś a la "święta maria od aniołów", patronka lokalnego kościoła w miejscowości, z której pochodziła matka lekarki, która to chcąc podziękować najświętszej panience za opiekę nad trudną ciążą, dała córce właśnie tak na imię.

wracając do rzeczy - pani doktor obadała, pochwaliła mój brzuch po dwóch ciążach bez śladu rozstępów, kazała zrobić badanie moczu i wrócić dziś z wyniami na kolejną wizytę.

wstałam zatem rano, nasikałam do pojemniczka, poszłam w piżamach (bo była dopiero siódma, więc nikogo na ulicy) do kliniki, zostawiłam mocz pod czułą opieką laboranta i wróciłam do domu na kawkę. oraz na sikanie, bo znowu mnie ciśnie na pęcherz.

i kiedy akurat robiłam sobie kanapkę do tej kawy, dostrzegłam kątem oka karalucha przemykającego się z kuchni do salonu. zanim złapałam za puszkę baygonu, sukinkot gdzieś się schował, ale jeszcze go dopadnę.

cacroaches like love, they come in all shapes and colours.

ten był okrąglutki jak baryłeczka, ciemnobrązowy. zwykle sa właśnie ciemnobrązowe, ale raczej podłużne i bardziej spasione. ostatnio ubiłam na podwórku karalucha albinosa, czy już wam o tym mówiłam? maniek twierdził, że białych karaluchów nie ma, że on 30 lat żył tutaj i nigdy nie widział białego karalucha, więc jak mu pokazałam zagazowane truchełko, to stwierdził (żeby zachować honor), że ubiłam orzeszek nerkowca, któremu ze stresu wyrosły nóżki i czułki.

w każdym razie, dosyć tych dygresji. wróciłam do domu na kawę i wchodząc na podwórko, usłyszałam, że do zbiornika leje się woda z sieci! błogosławiony chlupot, cudowny szum! wody z miasta w naszej dzielnicy nie było przez ostatnich 6 tygodni. skonstatowałam również, że wróciła długo nieobecna trzecia faza, że mam generator ustawiony znowu na przełączanie automatyczne (które nie działa, jak powinno, przy braku jednej fazy), że jest śliczna, pogoda, że jest cisza i słychać świergolenie ptaków, dzieci śpią jak aniołeczki, mogę otworzyć okna i przewietrzyć dom, zaczęło się cacimbo - pora sucha, więc w ciągu dnia jest miły chłodek (tak do 25 stopni), niebo zachmurzone i można iść na przyjemny spacer...

i tak sobie konstatowałam, serce mi rosło, aż przechodząc przez salon usłyszałam "piiiiiiiiiiiiiiiii" - ups obsługujący telewizor i kablówkę dał sygnał, że prąd właśnie odszedł... w tył zwrot, pozamykać drzwi i okna, bo zaraz smród spalin z 30 generatorów z naszej ulicy uniemożliwi oddychanie, pozamykać drzwi od werandy, żeby nie słyszeć huku... odetchnąć głęboko i iść zrobić sobie tę cudną kawę, która pozwoli cieszyć się choćby tym, że jednak woda z miasta wróciła :) oraz wysikać się.




czwartek, 13 czerwca 2013

nuuudy...

drzwi od kuchni nam odpadły - zostały dziś mańkowi w ręku, bo ułamał się ostatni z trzech zawiasów. uznaję wszem i wobec, że jest to efekt systematyczengo wieszania się na klamce przez nasze dzieci oraz trzaskania drzwiami (przez wszystkich). oczywiście nie bez znaczenia jest tu fakt, że drzwi, jak i większość elementów aluminiowych spotykanych w tutejszych domach, są absolutnie i bezsprzecznie gównianej jakości.

dobra wiadomość jest taka, że w zeszłym tygodniu podpisaliśmy z włascicielem przedłużenie umowy o kolejny rok i ten przemiły pan zgodził się, aby w ramach czynszu opłacić wymianę wszystkich okien i drzwi. rozmawiałam z wykonawcą, po weekendzie odbierają z warsztatu gotowe okna i drzwi i zaczną wymianę. a do tego czasu przylutują awaryjne zawiasy, które powinny wytrzymać weekend.

julek zarzucił ostatnio wstydliwy zwyczaj popołudniowych drzemek. od jakiegoś czasu urządzał nam awantury przy usypianiu, a dziś tak rzewnie prosił nianię, żeby go nie kładała, tak błagalnie patrzył jej w oczy i obiecywał, że będzie grzeczny, żeby tylko pozwoliła mu zostać na dole z józiem i oglądać bajki - że niania spękała. koniec moich spokojnych popołudni... :-(

oraz zakupiłam dziś na ryneczku kilka koszyków i misek plecionych z trawy, milutkich i kolorowych, a do tego zamówiłam sobie u pleciarki torebkę - zobaczymy za tydzień, czy kobita naprawdę zrozumiała to, co jej tłumaczyłam, i jak jej to wyjdzie. bo to prosta kobieta jest, a zwie się balbina. dla mnie to ona będzie balbina gabana, jak uplecie mi to, co chcę, dokładnie tak, jak chcę :-)

środa, 12 czerwca 2013

żeby nie oszaleć

po inspirującej lekturze klasycznej już książki "jak mówić, żeby dzieci nas słuchały...", zrewidowałam nieco sposób zwracania się do moich synów - nie żeby od razu wszystko idealnie, ale istotne jest to, że się rodzić zastanawia nad tym, co i jak dziecku komunikuje. 

stwierdzam, że trudno jest się przestawić na myślenie o własnym dziecku jako o drugim człowieku, którego uczucia trzeba uznać i uszanować, zamiast kolejny raz mu rzucić zwyczajową formułkę "zrobisz tak, bo ja tak mówię, bo ja ci każę". trudno jest też zachować równowagę między dawaniem dziecku tego, czego ono potrzebuje, a zapewniniem sobie samej tego, czego ja akurat potrzebuję (najczęściej jest to cisza i święty spokój, dwa produkty deficytowe w naszym domu, dostępne w soboty i niedziele jedynie między 5.00 a 9.00 rano).

wychowujemy się zatem nawzajem, a w ramach tych zmagań i wspólnej pracy okryliśmy ostatnio dwie nowości u julka: 

po pierwsze, jak józio czegoś mu nie chce oddać, to ten przychodzi do nas z rykiem, że józio go uderzył - i potrafi nawet skubaniec pokazać gdzie i jak józio to walnął! gdybym nie widziała na własne oczy raz i drugi, że józio nawet palcem go nei tknął, pewnie bym się znowu na józia wydarła - a tu okazuje się, że julek znalazł kolejny sposób na uzyskanie od józia za pomocą rodziców tego wszystkiego, czym akurat józio podzielić się nie chce.

po drugie, jak tylko maniek na julka krzyknie za psucie opakowań od CD albo za ruszanie jego komputera, albo za wylewanie wody z kubeczka do kosza z zabawkami (ilość opcji jest nieskońćzona) - julek natychmiast uderza w ryk, teatralnie obala się na kanapie, a potem z gilem rozmazanym po całej twarzy udaje się do mnie na skargę: "tatuś pogniewał, tatuś krzyczał..." ostatnio roztarł sobie gila po brwiach tak twórczo, że kiedy do mnie przytuptał na sesje wyżalania się, wyglądał jak książę vlad z pierwszej części "ghost busters".  i tu mamy problem - maniek życzy sobie, aby julek wykazał się dojrzałością, przemyślał, dlaczego tata się na niego pogniewał, następnie przeprosił i na przyszłość więcej już tego nie robił. na pewno za kilka(naście) lat do takiego stanu dojdziemy, ale na razie julek wybiera strategię według niego skuteczniejszą i z rykiem wyciera gile w moją koszulę, a ja słyszę z dołu głos mańka "znowu poszedłeś do mamy na skargę?!"

ech, kochani, chce mi się iść do pracy jak psu orać. najchętniej napisałabym tu dziś w stylu dawnego kolegi tadeusza: "rozum mówił mi, żeby iść do pracy, ale się przemogłam" :) 
jednakowoż wielki stos papierów na moim biurku, chociaż pod nieobecność szefa skurczył się do rozmiarów 2 cm kupeczki, wciąż zawiera jakieś trzy ważne sprawy do opracowania, każda z nich na kilka godzin roboty, więc muszę niestety nad nimi przysiąść, bo po powrocie szefa znowu zacznie się kołomyja...

ale już niedługo wakacje! :)

a za 6 dni józiponek kończy cztery lata... CZTERY LATA! niewiarygodne. 

czwartek, 30 maja 2013

"kto narodził się, by lśnić, przeszkadza temu, kto żyje w ciemności"

...powiedziała prof. rosa roque, założycielka, opiekunka i przewodnik duchowo-muzyczny grupy gingas do maculusso - usłyszłam wczoraj w radiu, jadąc do pracy, i się zachwyciłam. gingas do maculusso były jednym z pierwszych - jeśli nie pierwszym - zespołem śpiewającym w kimbundu i utrzymującym się na listach przebojów od 30 lat.

***
a teraz zmienimy klimaty na bardziej swojskie i mniej kulturalne.

józio ma w zwyczaju defekować w połowie kolacji. po prostu jakoś między zupą i daniem stwierdza, że chce mu sie kupkę, ale nie chce iść do łazienki sam, więc jedno z nas idzie z nim na górę. józio formułuje grzeczną prośbę: "mamusiu, czy możesz mi towarzyszyć w robieniu kupki?"

a potem, kiedy ja przysiądę na brzegu wanny, a sam józio na ubikacji, pojawia się niezmiennie druga prośba: "opowiedz mi historię o dużych zwierzętach/ o małych zwierzętach/ o rybkach / o niebezpiecznych zwierzętach..."
ale dziś józio poprosił: "mamusiu, opowiedz mi historię o kupie, która poszła do muzeum..."

nie mogłam dziecka zawieść, więc w mojej historii kupa rzeczywiście poszła do muzeum, ale nie chcieli jej sprzedać biletu, bo miała obsrane pieniądze - trzymała je przecież w kieszeni. musiała się przemknąć chyłkiem koło kasy, kiedy bileter się na chwilę odwrócił. kupa była, rzecz jasna, zachwycona eksponatami (akurat była wystawa o dinozaurach), a po zwiedzaniu muzeum wybrały się z koleżanką do parku wodnego.

i tu pojawił się kolejny zgryz, bo jak tylko zjechały z pierwszej zjeżdżalni prosto do wody, podniosło sie larum i ludzi ewakuowano, bo "ktoś zrobił kupę do wody". myślę, że józio złapał przesłanie historii: takiej kupie nie jest w życiu lekko, codziennie styka się z dyskryminacją i wrogością.

sobota, 11 maja 2013

przetrwaliśmy :)

jakimś cudem przetrwaliśmy wizytę oficjalną, a jej przebieg był zaskakująco pozytywny, mimo oczywistych luk i niedopatrzeń w przygotowaniach (luk? przepaści typu wielki kanion!), mimo błędów, gaf i grożących wpadek.

pod względem logistycznym to była absolutna mission impossible, a jednak wszyscy docierali na miejsce (niekoniecznie na czas), nikt się nie zgubił, nikt nie chodził głodny, nikt się nie pochorował, nikogo nie napadli. na koniec nawet zostaliśmy pochwaleni za świetną organizację, zaangażowanie i opiekę nad delegacją :)

tak tylko żeby zobrazować ogrom logistycznego piekła: na potrzeby transportu gości wynajęłam w poważnej międzynarodowej firmie avis dwa minibusy. w trzecim dniu wizyty jeden kierowca pojawił się półtora godziny po umówionej godzinie, a drugi się nie pojawił w ogóle, bo rozbił samochód, o czym się dowiedziałam dopiero od mojego kierowcy, który zadzwonił do tamtego i go opieprzał za spóźnienie (mnie kierowca wynajęty powtarzał ciągle, że już dojeżdża, jeszcze tylko dwa skrzyżowania).
ale i tak sobie poradziłam :)
i nie, nie odwoziłam gości taksówką, ani też rowerkiem :)

w czwartek wieczorem odwieźlismy większość gości na lotnisko (niektórzy zostawali jeszcze na weekend, bo już mieli poumawiane spotkania) i żeby nie było za nudno - kierowca wynajęty wraz z najętym busem zostali zatrzymani przez policję na lotniku. otóż kazałam kierowcy odstawić samochód na parking i zaczekać na mój sygnał, że go zwalniam do domu. nie mija pięć minut, kierowca dzwoni do mnie i mówi, że policja się go czepia i żebym przyszła wyjaśnić. przychodzę zatem i słyszę od policjanta, iż kierowca nie dość, że zaparkował busa w miejscu niedozwolonym, to jeszcze wysikał się pod płotem, tuż pod posterunkiem policji... opadły mi ręce. w końcu policjant powiedział, że ze względu na moją interwencję nie zatrzymają samochodu, ale kierowcy wypiszą mandat za parkowanie i sikanie w miejscu niedozwolonym.

***
za to mańka po ponad 30 latach dopadła malaria. do tego nieszczęścia chodzą parami, więc razem z malarią dostał infekcji pokarmowej i wygląda, jakby go czołg przejechał. wczoraj i dziś leżał w klinice na kroplówce, bo się odwodnił, ale na szczęście wszystko pod kontrolą i na noc wraca do domu.

dzieci, tfu tfu, mają się dobrze, ja też, oprócz tego, że przez stres ostatnich kilku miesięcy okres mi się całkiem rozregulował i cholernie to irytujące.

i tyle. teraz całe napięcie ze mnie zeszło i czuję się, jakbym za dwa dni miała wyjechać na kilkutygodniowe wakacje! :)





czwartek, 4 kwietnia 2013

w banku

siedzimy ostatnio z koleżanką na zapleczu naszego banku, w strefie klientów VIP, w oczekiwaniu na obsługę. nazywam ją strefą VIP nie z powodu kawy, skórzanych sof i chilloutowej muzyki, których tam rzecz jasna nie ma, ale z tego powodu, że jest oddzielona od strefy obsługi ogólnej klientów banku za pomocą betonowej kolumny szerokości 1,5m, a ja za tą kolumną zwykle siadam na krzesełku i łudzę się, że w chwili napadu i strzelaniny przynajmniej pierwsze kulki mnie nie dosięgną i będę miała kilka sekund na wczołganie się pod stół, zanim bandyci wtargną na zaplecze i zaczną dobijać się do skarbca.

siedziemy zatem ostatnio z koleżaną na tym niby zapleczu i w pewnej chwili dosiada się do nas inny klient, ze zwykłą sklepową reklamówką wypchaną po brzegi - no właśnie, wypchaną po brzegi  banknotami lokalnej waluty. musiała być tam równowartość około 20-30 tysięcy USD. przyglądam się tej jego reklamówce i nagle dociera do mnie, co w niej jest, więc zaczynam się okropnie śmiać, a ze mną koleżanka i ów gość razem z nami, po czym spokojnie komentuje: zwykle przychodzę z większą reklamówką, w tym tygodniu utarg był słaby.

ta beztroska to tylko do pierwszej kulki na ulicy - i oby nie ostatniej.

sobota, 30 marca 2013

jajka poświęcone

pierwsze półtora godziny kręciliśmy się w promieniu 3 km od domu, bo kocie syny pozamykały nam kilka ulic i nie mogliśmy wyjechać z naszej dzielnicy, a na jedynym wyjeździe straszliwe korki. nie wiem, po kiego te manewry - ale po drodze minęliśmy oddział policji konnej (tak, konnej, nie wielbładziej ani żyrafiej), jadący, notabene, pod prąd - musi na naszej trasie zaplanowano jakąś wielkanocną paradę dla prezydenta albo akcję tłumienia wielkanocnych zamieszek. z tymi wielkanocnymi zamieszkami to jest tak, że już swego czasu żydzi póbowali takie stłumić - i od dwóch tysięcy lat jakoś się nie udało ;)

w końcu wyjechaliśmy na prostą za miasto i od tej pory pruła kocia między innymi samochodami, taczkami z warzywami, trzykołowymi motorkami marki kewesekl lub kiwisake (takie tu jeżdżą) z przyczepką, na której tak z 10 chłopa i drugie tyle baby, wymijając pieszych, którzy na tej trasie codziennie upierają się, aby zginąć od kołami, oraz lawirując między dziurami, których w porze deszczowej nigdy nie brakuje.

w pewnym momencie skomentowałam, że gdyby mój instruktor jazdy mnie zobaczył, zawnioskowałby o to, żeby odebrano mi prawo jazdy. na co mój zacny małżonek powiedział mi komplement, jakiego bym sie po nim nie spodziewała: "gdyby twój instruktor cię zobaczył, oddałby ci swoje miejsce, bo niczego więcej nie jest w stanie cię nauczyć, a mógłby się uczyć od ciebie."

dojechaliśy do naszych misjonarzy godzinę spóźnieni, ale cali i zdrowi. poświęciliśmy święconkę, wypiliśmy całą kawę i herbatę, zjedliśmy ciasto, pośmialiśmy się, zobaczyliśmy koty, psy, gołębie, czajki i kozy, czym nasze chłopaki były szczerze zachwycone. droga powrotna do domu upłynęła nam szybko i ruchu już takiego nie było, a po obiedzie pojechaliśmy na plażę - taka nasza wielkanocna tradycja.

przy okazji się uśmiałam, bo kiedy pakowałam dzieci do samochodu i strofowałam józia,  mówiąc mu: "józek, siadaj, no, raz!", julek się włączył: "wa, tsi".

chłopaki szalały z ojcem w morzu (woda ciepła jak przysłowiowa zupa), budowały zamki z piasku, zbierały muszle, a matka spokojnie poczytała książkę, całe pół strony. luksus.

teraz jest już 22.00, julka uśpiłam już jakiś czas temu, sama padam na pysk, maniek lekko śnięty, a józio pełen energii i spać ani myśli. muszę dokładniej się przyjrzeć, gdzie mu się wyjmuje baterie. julek przed zaśnięciem jeszcze przeżywał dzisiejszy dzień i opowiadał mi w ciemnościach pokoju: "maj, paaahhhhh, camiao faz pffffff, zie mmmmhhhhmmmmhhhhh, baaaaam, vaca muuuuuuu, cao, au au" (= morze, fale, jechała ciężarówka i zrobiła pffff, józio się zezłościł i mnie przewrócił, krowa - chodzi o kozę - zrobiła "muuuuu" - chodzi o "meeee", pies szczekał). te jego wieczorne opowieści układają się w całkiem logiczny ciąg i odpowiadają temu, co rzeczywiście danego dnia się zdarzyło, jestem pod sporym wrażeniem zdolności wiązania faktów oraz słownictwa i pamięci, jakimi dysponuje półtoraroczne dziecko.

a teraz udaję się na zasłużony spoczynek, bo jutro kolejny wolny dzień ciężkiej pracy :)



czwartek, 28 marca 2013

zmęczyła mnie wasza niekompetencja

tak wypowiada się pewien czarny charakter w jednej z bajek józia - ale nie pamiętam, który i w której.

kopiuję powoli moje archiwum z blog.pl i zaczynam pisać pod nowym adresem, bo do wordpressa straciłam dziś cierpliwość ostatecznie. mam szczerą nadzieję, że edycja na blogspot jest stworzona dla blondynek i nie będę musiała studiować żadnych samouczków, żeby opublikować prostą notkę - nie mam czasu na samouczki, a ostatnia instrukcja obsługi, jaką dogłębnie przeczytałam, dotyczyła mojej maszyny do szycia. na instrukcji obsługi centrali alarmowej w biurze poległam przy pierwszym rozdziale z 30, a i tak przeczytałam o jeden rozdział więcej, niż reszta pracowników, hehehe.

jutro wielki piątek, tradycyjnie zabieramy nasze murzyńskie dzieci na plażę. natomiast w wielką sobotę rano jedziemy do naszych werbistów święcić jajka - jutro będziemy z józińskim jajka gotować na twardo i dekorować brokatem, żeby było stylowo.