jako że wreszcie, WRESZCIE! zainstalowali
nam cywilizowany net, oto apdejt w temacie przeprowadzek i powrotów na stare
śmieci:
27.07.2014
życie zatoczyło krąg.
dokładnie osiem lat temu wsiadaliśmy w samolot do luandy – dla mnie pierwsze
spotkanie z angolą, dla mańka powrót do korzeni. korzeni, jak się wkrótce
okazało, z których wybujało coś, co już zupełnie nie przypominało kraju jego
dzieciństwa. na stan ten złożyć się mogły, bądźmy tutaj szczerzy, co najmniej
trzy elementy: blisko dwadzieścia lat od wyjazdu/ucieczki z ziemi rodzinnej
(sporadyczne odwiedziny w ramach zawodów sportowych biorę w nawias, bo turysta
to nie to samo, co tubylec), blisko trzydzieści lat wojny domowej doprawionej
komunizmem w afrykańskim wydaniu oraz ten ostatni składnik mieszanki
wybuchowej, który wciąż jeszcze wielu
zainteresowanym nie mieści się w głowie: definitywny koniec portugalskiego
imperium kolonialnego.
za to ja, dzięki
intensywnie pielęgnowanej ignorancji w temacie powyższym i wielu innych,
jechałam do angoli bez uprzedzeń.
...oraz bez
jakiejkolwiek wiedzy praktycznej, co przełożyło się na intensywność nauki
przeżycia w warunkach i sytuacjach nie tyle trudnych, co absolutnie
absurdalnych, których życie nam nie szczędziło od pierwszych minut na
angolskiej ziemi. nie żebym jakoś specjalnie obrażała się na rzeczywistość: ja
po prostu co chwilę stawałam z rozdziawioną buzią, przekonana, że to, co widzę,
nie ma miejsca, bo przecież niemożliwe, żeby coś podobnego działo się naprawdę…
tak czy inaczej,
oto po ośmiu latach (dla mnie siedmiu) wróciliśmy na ziemię tugów, mojej
drugiej ulubionej nacji, która od lat dostarcza mi niewyczerpanych tematów do
refleksji.
jakkowiek lata
styczności z portugalczykami mogły nieco osłabić moją czujność i stępić ostrość
widzenia właściwą zewnętrznemu obserwatorowi, wystarczyło spojrzeć wczoraj na
zagranicznego turystę, żeby przekonać się, że resztę świata portugalia wciąż
zadziwia J
otóż prosto z
lotniska maniek podrzucił mnie na dworzec autobusowy, skąd miałam udać się do
uroczej miejscowości caldas da rainha, gdzie czekał na mnie samochód zastępczy,
użyczony przez firmę do czasu, aż odbiorę samochód docelowy. sam maniek zabrał
nasz bagaż oraz na wpół śniętych młodych i udał się na poszukiwania świętego
graala - nie wiem, co tam w końcu załatwiał, na wszelki wypadek okazałam mu
pełne zaufanie, jakie kochająca żona winna jest mężowi, i nie zadawałam
zbędnych pytań.
zakupiłam bilet i
miałam jeszcze 20 minut do odjazdu, więc przysiadłam na ławeczce między
zaciągającymi z wiejska trzema młodzieńcami w wieku poborowym a rodziną z
licznym potomstwem. po chwili przydreptała do mnie starsza pani i
bezceremonialnie, acz z niezaprzeczalnym wdziękiem, wepchnęła pod ławkę między
moje nogi torbę podróżną, a na moich stopach ustawiła walizeczkę. „będzie tu
pani jeszcze siedziała, kochana? bo ja tylko pójdę szybko wypić kawę...” i nie
czekajac na moją odpowiedź pokuśtykała rączo do dworcowej kawiarni. przez
chwilę miałam wizję babuleńki, jak w ciemnym rogu spiżarni montuje bombę z
weków, lakieru do włosów i starego budzika, ale powiedziałam sobie – raz kozie
śmierć, nie wołam policji. babcia wróciła po paru minutach posilona dawką kofeiny,
podziękowała za przypilnowanie bagażu, a ja poszłam na stanowisko, bo właśnie
zapowiedziano podstawienie mojego autobusu.
na stanowisku
stali już pasażerowie ustawieni w kolejkę. ustawiłam się karnie. do kolejki
podeszła para w wieku może 50 lat, jak się okazało po chwili – francuzi – i
stanęli za mną. po chwili pani, która stała na początku kolejki, zdecydowała,
że jednak stoimi dwa metry za bardzo w prawo i jak podjedzie autobus, będziemy
stali przed maską, a nie przed drzwiami – więc przesunęła się o parę kroków w
lewo, a w przeciągu milisekundy cała kolejka za nią. francuzi zgłupieli,
spojrzeli na mnie pytająco, a ja zaczęłam się śmiać. chciałam im powiedzieć
„nic się nie stało, ustawianie się w kolejki to portugalski sport narodowy” –
ale zapomniałam, jak się po francusku mówi „kolejka”, więc tylko usmiechnęłam
się i machnęłam ręką.
autobus
podjechał, wszyscy spokojnei wsiedli, ruszyliśmy w trasę. po chwili do kierowcy
podchodzi pasażer i pyta o wi-fi. „oczywiście, mamy, to nowa oferta linii.
login i hasło? aaa.... zapomniałem.” miła starsza pani siedząca obok mnie
zagadywała przyjaźnie i ucięłyśmy sobie pogawędkę na temat nowych technologii i
ich użyteczności w życiu człowieka (francuzka na siedzeniu obok oglądała na
tablecie zdjęcia z lizbońskiej starówki). kiedy wjechaliśmy do caldas i wielki
autobus sprawnie kluczył wąskimi uliczkami, francuzi próbowali dowiedzieć się,
czy to już nazaré. uspokoiłam ich, że
jeszcze nie, że to będzie dopiero kolejny przystanek. po chwili autobus stanął
– drogę blokował jakiś samochód, którego kierowca wysiadł i poszedł sobie
gdzieś. i znowuż cały autobus wyluzowany, tylko zdziwieni francuzi pytają „co
się dzieje?” kierowca po chwili wrócił, wsiadł i odjechał, ale za to przed
maskę wyskoczył nam jakiś gość i zaczął machać rękami. francuzi popatrzyli po
sobie skonsternowani. okazało się, że z powodu jakiegoś festynu droga jest
zamknięta – ale nie ustawiono żadnych znaków informacyjnych, co tam komunikacja
miejska... nasz wyluzowany kierowca dokonał nieludzkiego wyczynu manewrując
wokół mikroskopijnego ronda, nie tłukąc przy tym stojącej na nim rzeźby, i po
chwili zajechaliśmy na przystanek. pożegnałam francuzów życząc im dobrych
wakacji – i wysiadłam prosto do kawiarni, bo bez porannej kawy dzień się nie
liczy.
zanim jeszcze
rozsiadłam się z kawą i wyjęłam na dobre telefon, kawermajster podszedł do mnie i podał hasło
do wifi, bo przecież na pewno będę korzystała z netu. przy płaceniu z kolei
upierał się przez dłuższą chwilę, że monety leżące na ladzie są moje – a ja przekonywałam
go, że jednak nie, że płacę dopiero teraz, na co on stwierdził wyluzowany, że
ach, to pewnie poprzedni klient zapłacił i wyszedł, a on nie zwrócił uwagi.
potem złapałam taksówkę do mojego standu – taksówkarz, zanim ruszył, upewniał
się przez minutę, że ja mam pewność, że stand jest w soboty otwarty, bo jeśli
zamknięty, to kurs zapłacę na darmo, a tak przecież nie uchodzi. u
przedstawiciela czekał na mnie znany z kontaktów mailowych sympatyczny
sprzedawca, podpisałam papiery, odebrałam samochód i ruszyłam w stronę domu. i
co? i okazało się, że dojechałam szybciej, niż maniek z młodymi.
kolejne dni
upłynęły pod znakiem rozpakowywania walizek, odbierania frachtu z terminala
cargo (szybko i bezboleśnie, aż nie mogłam uwierzyć, że to takie
nieskomplikowane... ewidentnie angola mnie rozpieściła :-), rozpakowywania
kartonów, przestawiania wszystkiego z kąta w kąt, wojen
kolejkowo-telefonicznych z docelowym dostawcą netu, odbieraniem walizek
przesłanych kilka tygodni wcześniej okazją, rozpakowywaniem tychże dodatkowych
walizek... a w międzyczasie – dzieci szaleją na podwórku od świtu do nocy,
simba zwany adolfem szaleje po podwórku od nocy do świtu, j-lo szaleje
niezależnie od pory dnia i nocy, maniek montuje trampoliny, hamaki, tory
przeszkód, rowery, a ja – ja bezwstydnie przedawkowuję sobie sen i relaks.
cisza na naszej wsi jest nieprawdopodobna. pogoda cudowna – tylko dzisiaj
trochę padało, ale i tak jest ciepło i prawie bezwietrznie. siedzę teraz z
młodymi w pokoju telewizyjnym: młodzi mają prawo do oglądania bajek, dopóki trawnik
nie wyschnie, a ja podziwiam ocean lśniący od promieni słońca, kontrast do
ciemnych deszczowych chmur, które wiszą nad horyzontem. fantastycznie jest
wrócić do domu J
Och mnie też jest potrzebny internet, przeprowadziłam się i jeszcze nie mam żadnej umowy podpisanej. A bez internetu teraz jak bez ręki, prawie nic nie można załatwić. W mojej lokalizacji widzę, że działa firma https://fiberlink.pl/, znacie może? Co myślicie o ich usługach?
OdpowiedzUsuń