sobota, 17 maja 2014

kocia i józek jadą do "na niby"

po wielu przygodach i zwrotach akcji, w poniedziałek wieczorem kocia i józio wsiedli wreszcie do samolotu do namibe. przygody i zwroty zawierały:

czterogodzinne opóźnienie samolotu, o czym zostaliśmy poinformowani przez obrażoną panią w check-inie, bo nigdzie indziej takiej informacji zoczyć się nie dało.

utrudnienia w rozpoczęciu podróży, gdyż a) miła panienka z ochrony przed check-inem, b) obrażona pani w check-inie, c) średnio rozgarnięty ochroniarz przed okienkiem pograniczników, d) sami pogranicznicy, słowem wszystkie możliwe odmiany władzy lokalnej odmawiały nam prawa do realizacji naszej podróży bez pisemnej zgody (nieobecnego zresztą w kraju) ojca nieletniego obywatela na opuszczenie stolicy.

zwróćcie uwagę na godziny boardingu...

                                    
zauważcie, kochani, że poruszamy się ciągle w granicach tego samego kraju, nie wywożę nieletniego do innego kraju, a na prowincję mogę dostać się również bez problemu samochodem, w której to sytuacji nikt żadnych pisemnych pozwoleń nie wymaga. wniosek z tego, że jeśli z punktu a do punktu b przemieszczam się samochodem lub rowerem, to nie istnieje ryzyko uprowadzenia nieletniego, natomiast jeśli ten sam dystans pokonuję samolotem, to ryzyko uprowadzenia lawinowo rośnie. pani w check-inie poczęstowała mnie historyjką, jak to trzy lata temu pewna kobieta zabrała dziecko na prowincję (oczywiście samolotem) bez zgody ojca, a potem po dziecku słuch zaginął, czy też znaleziono trupa - do końca nie była pewna.

gdyby to się zdarzyło lat temu pięć czy sześć, może by się skończyło na przełożeniu biletu na późniejszą datę. ale kocia jest już starym wyjadaczem w lokalnej rzeczywistości, wygłosiła zatem czterokrotnie zgrabną przemowę na temat poszanowania uznanej międzynarodowo zasady wzajemności, po czym jeden po drugim, bastiony władzy ustępowały pod naciskiem kocinej logiki i wytrwałości w malowaniu obrazu międzynarodowego skandalu, jaki niechybnie będzie miał miejsce, jeśli polskie władze będą podobnie utrudniały życie angolskim dyplomatom pragnącym udać się na weekend z dziećmi np. do krakowa.

takoż i przepuszczono nas do poczekalni.
...w której spędziliśmy kolejnych pięć godzin. co prawda przekąsiliśmy co nieco w barze, józiowi za dobre sprawowanie zakupiony został lodzik, a także odrobiona została praca domowa - ale to wciąż za mało, żeby zająć pięciolatka przez tyle godzin.

  józio dzielnie odrabia pracę domową
                                          

gdyby nie tablet, złe świnki i gniewne ptaszki, józiowi na pewno odpaliłoby znacznie szybciej, a tak to zaczęli roznosić poczekalnię z nowo zapoznanym kolegą dopiero po trzech godzinach.

lot był krótki, poczęstunek smaczny, obsługa bardzo sympatyczna... dotarliśmy do namibe, choć już w międzyczasie zaczęliśmy podejrzewać, że to nie jest "namibe" tylko "na niby" i że takiego miejsca w ogóle nie ma, ale ponieważ już sprzedali nam bilet, to teraz grają na zwłokę.

po wyjściu z samolotu kolejny lokalny smaczek - odprawa paszportowa w stylu granicznej. nikogo nie obchodził paszport mojego dziecka, nawet nie otworzyli strony z danymi, natomiast z wielką uwagą wertowali mój. czyli co, teraz to już nie ma znaczenia, czy ten nieletni obok mnie to moje prawowite dziecko, czy nie?! no nic. przeszliśmy do salki odbioru bagażu i tu znowuż niespodzianka: pas bagażowy został usunięty. nasze walizki mili panowie podawali przez dziurę w ścianie.

do hotelu jechaliśmy po zmroku, wokół nie było widać nic. zmęczeni podróżą, wzięliśmy tylko szybki prysznic i poszliśmy spać. rano wyszłam na balkon i skonstatowałam, że to, co wczoraj widzieliśmy (albo czego nie widzieliśmy), to rzeczywiście jest nic, bo hotel stoi na środku pustyni. od frontu widok na ocean, od tyłu widok na pustynię, gdzie niezrażeni chińczycy budują jakieś ogrodzenia wokół działek wytyczonych na piasku. może budują piaskownice? w takim wypadku jeden element mieliby już z głowy.

lis pustynny o poranku





zjedliśmy śniadanie, zrobiliśmy spacerek wokół budynku, potem pobyczyliśmy się na hotelowym balkonie. po południu nasi gospodarze zabrali nas na obiad, a później na zwiedzanie różnych lokalnych atrakcji budowlanych.

na oprowadzającego wytypowano pana, który ma synów w wieku józia, poradził sobie zatem śpiewająco z tysiącami pytań i roszczeń młodego człowieka. dał nam bajeranckie kaski i odblaskowe kubraczki. pozwolił józiowi wchodzić do kabin różnych koparek i dźwigów, a nawet wkręcić śrubkę w deskę, czym zaskarbił sobie jego dozgonną przyjaźń. pod koniec zwiedzania józio w biurze projektowym zbudował motorówkę z wiatraka, mamy i drzwi wejściowych, a następnie zwrócił się do naszego przewodnika piękną polszczyzną: "masz dla mnie jeszcze czas? wejdziesz do mojej łódki?"

później widzieliśmy jeszcze solnie czy solanki - fabrykę soli morskiej. najbardziej urzekło mnie postmodernistyczne ogrodzenie. gaudi by się nie powstydził. fabryka soli znajduje się już poza miastem, na prawdziwej pustyni, gdzie asfalt nie dochodzi.







i tak upłynęły nam dwa pierwsze dni podróży pełnej wrażeń. ciąg dalszy nastąpi...

1 komentarz: