piątek, 29 sierpnia 2014

ostatnie dni wakacji

wczoraj świętowaliśmy urodziny cioci t. mąż cioci, wujek r., od trzech tygodni leży w szpitalu po kolejnej operacji mózgu. w drodze wyjątku i za pozwoleniem siostry przełożonej, solenizantka w towarzystwie synów, matki i brata mogła zdmuchnąć świeczkę na torcie w szpitalnym pokoju męża. wujek r. kontaktuje połowicznie: co prawda odpowiada już składnie na pytania z kategorii "general knowledge" (chcesz pić? co widzisz za oknem?), ale nie wszystkich poznaje. mnie wczoraj przechrzcił na swoją synową, ale wygląda na to, że mu się z każdym dniem poprawia.

do domu wróciliśmy po północy, bo po kolacji w restauracji młodzi otrzymali jeszcze bonus w postaci jarmarku z samochodzikami - tymi służącymi głównie do zderzania się na mikroskopijnej powierzchni wybiegu. festyn sponsorowała parafia św. jana o ściętej głowie (dosłownie, parafia św. jana zdekapitowanego) i zastanawiałam się tylko, dlaczego plakaty z podobizną patrona lub plastikowe figurki à la fátima nie zawisły obok stoisk z watą cukrową i prażoną kukurydzą.

część młodzieży spała do południa. część natomiast (julek) wstała o poranku i zażądała atrakcji. matka zabrała młodzież na zakupy do sąsiedniej wioski, gdzie znajduje się jedyny w okolicy sklep zoologiczny posiadający na stanie żarcie, które upodobał sobie franciszek - papug cioci t. potem zaszliśmy na drugą stronę placyku, do rzeźnika ptaszyny. na wystawie po prawo - mięso czerowne, po lewo - drób, pośrodku, w osobnej komorze chłodniczej, dewocjonalia z jarmarcznej ceramiki: św. jan chrzciciel, którego zidentyfikowałam po wdzianku z baraniej skóry, nieodzowny św. antoni z łysinką i chrystus zmartwychwstały, otoczony aureolą napisu "ecce agnus dei". na prawo od chrystusa baranina w promocji.

od poniedziałku maniek idzie do pracy, zajmie się wreszcie czymś użytecznym i przestanie nad nami ciągle wisieć jak kat nad dobrą duszą. dom odetchnie z ulgą i skończy się robienie kupy według grafiku, że sobie pozwolę na hiperbolę. a pozwolę sobie, bo jestem już stara i nie ma mi kto zabronić,  hehehe.

piątek, 22 sierpnia 2014

wydeptujemy stare ścieżki

dotarłam przedwczoraj do aacheńska, tajnej siedziby babki i dziadyńskiego. na powitanie babka zaserwowała boskie kotleciki mielone z ziemniaczkami i buraczkami,a do tego małosolne, takie rzeczy tylko w erze. sama podróż pociągiem, jak zwykle, komfortowa, a wręcz zdziwiłam się, że tak pusto. podobno winna wszystkiemu jest szkoła, która się była w międzyczasie zaczęła, więc mniej osób oblega pociągi na trasach lotnisko-reszta kraju.

w pociągu z zainteresowaniem oglądałam młodą uśmiechniętą mamę, która niemowlaka na oko czteromiesięcznego karmiła jogurcikami typu danonki. niemowlak podchodził do tego procederu niezwykle entuzjastycznie, wszak i konsystencja odpowiednia, i słodkie toto, ale ja się nadziwić nie mogłam: co myśli sobie (albo czego sobie właśnie nie myśli) rodzic, pakując w dziecko od pierwszych chwil takie ilości laktozy i cukru, że nie wspomnę o całej tablicy mendelejewa (barwniki, sztuczne zapachy, konserwanty, emulgatory, wzmacniacze smaku i zapachu...). obserwuję moich chłopaków, zdrowych, silnych, rozwijających się prawidłowo, jak dotąd bez uczuleń - i jestem przekonana, że było warto upierać się przy karmieniu piersią i konsekwentnie puszczać mimo uszu kretyńskie sugestie nt. "słabego mleka".

nawyk ignorowania tego, co mówią ludzie głupi, przyczynia się do poczucia szczęścia i komfortu psychicznego osoby ignorującej - na pewno istnieją na tę okoliczność jakieś amerykańskie badania.

do komfortu psychicznego i poczucia szczęścia kobiety przyczynia się również zakup butów. na to na pewno też istnieją amerykańskie badania. w trosce o swoją psyche zakupiłam trzy pary: czerwone lakierowane szpilki, bordowe balerinki i zielone cichołazy. mój poziom szczęścia w skali od 1 do 10 wynosi w chwili obecnej 9,5. 10 byłoby, gdybym znalazła w sklepie niezadrapaną parę pięknych czarnych pantofli, które upatrzyłam między szpilkami a cichołazami.

z zakupów czeka mnie jeszcze nieuchronnie poszukiwanie zestawów lego - wóz strażacki i ciężarówka z dźwigiem. mam nadzieję, że lego jest na takie zamówienie przygotowane - bo nie ręczę za moją progeniturę o rozbuchanych oczekiwaniach.

wtorek, 12 sierpnia 2014

do polski na urlop

poleciałam do polski na urlop - pierwszy bezdzietny urlop od pięciu lat. niech zapisane będzie dużą czcionką, iż matka tęskni do potomstwa, ale (małą czcionką) przyznać musi, że bez młodych szybciej wszystko załatwia, szybciej obskoczy wszystkie niezbędne do obskoczenia miejsca, odhaczy sprawy do odhaczenia i jeszcze zobaczy się z przyjaciółmi bez limitu czasowego ("mamoooo, siiiikuuuuu, mamoooo, nuuuudzę sięęęęę, chodźmy już do domu, maaaaaaaaaaamo, jestem głodny").



czwartek, 7 sierpnia 2014

jestem miszczem...

...tracenia czasu :)

jednakowoż mimo osiągnięcia doskonałości w powyższej sztuce, czasem udaje mi się coś zrobić. dziś na ten przykład zakupiłam ubezpieczenie mojej nowej wyścigówki numer 5, szybko, bezproblemowo i przez telefon. za to właśnie lubię kryzys - i tylko za to - ponieważ wymusza na firmach wyjście naprzeciw potrzebom klienta.

nie lubię kryzysu natomiast za bezlitosny rynek pracy, za cięcia jednych wynagrodzeń i zamrożenie innych oraz za ogólną pogardę dla głębokiej prawdy życiowej, że "za taką pensję nie da się przeżyć". to tak na marginesie rozważań czwartkowych.

wracając do wyścigówki: dostałam dziś jej papiery i rozczuliła mnie moja tablica rejestracyjna. pierwotnie zastanawiałam się, czy by sobie nie zamówić tablicy "kocia 01", ale numery okazały się fajne: moja data urodzenia oraz znana wszystkim kraina OZ, co ma swoje smakowite lokalne podteksty, bo jak pamiętamy lub nie, ale możemy sobie wygooglać, czarnoksiężnik z oz był tak naprawdę sztukmistrzem z cyrku, a poczciwi mieszkańcy szmaragdowego grodu dawali się na to przez wiele lat nabierać. dodatkowo u nas na wsi p...i jak w kieleckiem albo jak w kansas, więc mam wszelkie warunki po temu, żeby którejś burzliwej wiosny lub jesieni pójść (pofrunąć) śladami dorotki. i niech się strzeżą wiedźmy i wiedźmini, którzy staną na drodze mojego latającego domku, buahahahhahaa!

sobota, 2 sierpnia 2014

w domu

jako że wreszcie, WRESZCIE! zainstalowali nam cywilizowany net, oto apdejt w temacie przeprowadzek i powrotów na stare śmieci:

27.07.2014
życie zatoczyło krąg. dokładnie osiem lat temu wsiadaliśmy w samolot do luandy – dla mnie pierwsze spotkanie z angolą, dla mańka powrót do korzeni. korzeni, jak się wkrótce okazało, z których wybujało coś, co już zupełnie nie przypominało kraju jego dzieciństwa. na stan ten złożyć się mogły, bądźmy tutaj szczerzy, co najmniej trzy elementy: blisko dwadzieścia lat od wyjazdu/ucieczki z ziemi rodzinnej (sporadyczne odwiedziny w ramach zawodów sportowych biorę w nawias, bo turysta to nie to samo, co tubylec), blisko trzydzieści lat wojny domowej doprawionej komunizmem w afrykańskim wydaniu oraz ten ostatni składnik mieszanki wybuchowej,  który wciąż jeszcze wielu zainteresowanym nie mieści się w głowie: definitywny koniec portugalskiego imperium kolonialnego.

za to ja, dzięki intensywnie pielęgnowanej ignorancji w temacie powyższym i wielu innych, jechałam do angoli bez uprzedzeń.

...oraz bez jakiejkolwiek wiedzy praktycznej, co przełożyło się na intensywność nauki przeżycia w warunkach i sytuacjach nie tyle trudnych, co absolutnie absurdalnych, których życie nam nie szczędziło od pierwszych minut na angolskiej ziemi. nie żebym jakoś specjalnie obrażała się na rzeczywistość: ja po prostu co chwilę stawałam z rozdziawioną buzią, przekonana, że to, co widzę, nie ma miejsca, bo przecież niemożliwe, żeby coś podobnego działo się naprawdę…

tak czy inaczej, oto po ośmiu latach (dla mnie siedmiu) wróciliśmy na ziemię tugów, mojej drugiej ulubionej nacji, która od lat dostarcza mi niewyczerpanych tematów do refleksji.

jakkowiek lata styczności z portugalczykami mogły nieco osłabić moją czujność i stępić ostrość widzenia właściwą zewnętrznemu obserwatorowi, wystarczyło spojrzeć wczoraj na zagranicznego turystę, żeby przekonać się, że resztę świata portugalia wciąż zadziwia J

otóż prosto z lotniska maniek podrzucił mnie na dworzec autobusowy, skąd miałam udać się do uroczej miejscowości caldas da rainha, gdzie czekał na mnie samochód zastępczy, użyczony przez firmę do czasu, aż odbiorę samochód docelowy. sam maniek zabrał nasz bagaż oraz na wpół śniętych młodych i udał się na poszukiwania świętego graala - nie wiem, co tam w końcu załatwiał, na wszelki wypadek okazałam mu pełne zaufanie, jakie kochająca żona winna jest mężowi, i nie zadawałam zbędnych pytań.

zakupiłam bilet i miałam jeszcze 20 minut do odjazdu, więc przysiadłam na ławeczce między zaciągającymi z wiejska trzema młodzieńcami w wieku poborowym a rodziną z licznym potomstwem. po chwili przydreptała do mnie starsza pani i bezceremonialnie, acz z niezaprzeczalnym wdziękiem, wepchnęła pod ławkę między moje nogi torbę podróżną, a na moich stopach ustawiła walizeczkę. „będzie tu pani jeszcze siedziała, kochana? bo ja tylko pójdę szybko wypić kawę...” i nie czekajac na moją odpowiedź pokuśtykała rączo do dworcowej kawiarni. przez chwilę miałam wizję babuleńki, jak w ciemnym rogu spiżarni montuje bombę z weków, lakieru do włosów i starego budzika, ale powiedziałam sobie – raz kozie śmierć, nie wołam policji. babcia wróciła po paru minutach posilona dawką kofeiny, podziękowała za przypilnowanie bagażu, a ja poszłam na stanowisko, bo właśnie zapowiedziano podstawienie mojego autobusu.

na stanowisku stali już pasażerowie ustawieni w kolejkę. ustawiłam się karnie. do kolejki podeszła para w wieku może 50 lat, jak się okazało po chwili – francuzi – i stanęli za mną. po chwili pani, która stała na początku kolejki, zdecydowała, że jednak stoimi dwa metry za bardzo w prawo i jak podjedzie autobus, będziemy stali przed maską, a nie przed drzwiami – więc przesunęła się o parę kroków w lewo, a w przeciągu milisekundy cała kolejka za nią. francuzi zgłupieli, spojrzeli na mnie pytająco, a ja zaczęłam się śmiać. chciałam im powiedzieć „nic się nie stało, ustawianie się w kolejki to portugalski sport narodowy” – ale zapomniałam, jak się po francusku mówi „kolejka”, więc tylko usmiechnęłam się i machnęłam ręką.
autobus podjechał, wszyscy spokojnei wsiedli, ruszyliśmy w trasę. po chwili do kierowcy podchodzi pasażer i pyta o wi-fi. „oczywiście, mamy, to nowa oferta linii. login i hasło? aaa.... zapomniałem.” miła starsza pani siedząca obok mnie zagadywała przyjaźnie i ucięłyśmy sobie pogawędkę na temat nowych technologii i ich użyteczności w życiu człowieka (francuzka na siedzeniu obok oglądała na tablecie zdjęcia z lizbońskiej starówki). kiedy wjechaliśmy do caldas i wielki autobus sprawnie kluczył wąskimi uliczkami, francuzi próbowali dowiedzieć się, czy to  już nazaré. uspokoiłam ich, że jeszcze nie, że to będzie dopiero kolejny przystanek. po chwili autobus stanął – drogę blokował jakiś samochód, którego kierowca wysiadł i poszedł sobie gdzieś. i znowuż cały autobus wyluzowany, tylko zdziwieni francuzi pytają „co się dzieje?” kierowca po chwili wrócił, wsiadł i odjechał, ale za to przed maskę wyskoczył nam jakiś gość i zaczął machać rękami. francuzi popatrzyli po sobie skonsternowani. okazało się, że z powodu jakiegoś festynu droga jest zamknięta – ale nie ustawiono żadnych znaków informacyjnych, co tam komunikacja miejska... nasz wyluzowany kierowca dokonał nieludzkiego wyczynu manewrując wokół mikroskopijnego ronda, nie tłukąc przy tym stojącej na nim rzeźby, i po chwili zajechaliśmy na przystanek. pożegnałam francuzów życząc im dobrych wakacji – i wysiadłam prosto do kawiarni, bo bez porannej kawy dzień się nie liczy.

zanim jeszcze rozsiadłam się z kawą i wyjęłam na dobre telefon,  kawermajster podszedł do mnie i podał hasło do wifi, bo przecież na pewno będę korzystała z netu. przy płaceniu z kolei upierał się przez dłuższą chwilę, że monety leżące na ladzie są moje – a ja przekonywałam go, że jednak nie, że płacę dopiero teraz, na co on stwierdził wyluzowany, że ach, to pewnie poprzedni klient zapłacił i wyszedł, a on nie zwrócił uwagi. potem złapałam taksówkę do mojego standu – taksówkarz, zanim ruszył, upewniał się przez minutę, że ja mam pewność, że stand jest w soboty otwarty, bo jeśli zamknięty, to kurs zapłacę na darmo, a tak przecież nie uchodzi. u przedstawiciela czekał na mnie znany z kontaktów mailowych sympatyczny sprzedawca, podpisałam papiery, odebrałam samochód i ruszyłam w stronę domu. i co? i okazało się, że dojechałam szybciej, niż maniek z młodymi.


kolejne dni upłynęły pod znakiem rozpakowywania walizek, odbierania frachtu z terminala cargo (szybko i bezboleśnie, aż nie mogłam uwierzyć, że to takie nieskomplikowane... ewidentnie angola mnie rozpieściła :-), rozpakowywania kartonów, przestawiania wszystkiego z kąta w kąt, wojen kolejkowo-telefonicznych z docelowym dostawcą netu, odbieraniem walizek przesłanych kilka tygodni wcześniej okazją, rozpakowywaniem tychże dodatkowych walizek... a w międzyczasie – dzieci szaleją na podwórku od świtu do nocy, simba zwany adolfem szaleje po podwórku od nocy do świtu, j-lo szaleje niezależnie od pory dnia i nocy, maniek montuje trampoliny, hamaki, tory przeszkód, rowery, a ja – ja bezwstydnie przedawkowuję sobie sen i relaks. cisza na naszej wsi jest nieprawdopodobna. pogoda cudowna – tylko dzisiaj trochę padało, ale i tak jest ciepło i prawie bezwietrznie. siedzę teraz z młodymi w pokoju telewizyjnym: młodzi mają prawo do oglądania bajek, dopóki trawnik nie wyschnie, a ja podziwiam ocean lśniący od promieni słońca, kontrast do ciemnych deszczowych chmur, które wiszą nad horyzontem. fantastycznie jest wrócić do domu J