gdzieś tak w połowie, krótko po połowie urlopu dopada mnie zawsze nieokreślona chandra. walizki częściowo spakowane, stoją w korytarzu i przypominają mi, że za chwilę znowu zacznie się podróżna poniewierka - choćby tylko kilkunastogodzinna. większość zakupów zrobiona i nie mogę się już łudzić, że może tym razem utrzymałam wydatki w założonym budżecie ;) do tego dochodzi tęsknota za dziećmi, tęsknota dzieci za sobą nawzajem, pytania, kiedy wreszcie tatuś po nas przyjedzie, pytania (nieodzowne), czy aby na pewno spakowałam wyczekiwany prezent i czy nie zapomnę go przywieźć, i dlaczego to tak długo trwa... gdzieś po drodze zawsze, ZAWSZE! pojawiają się jakieś bieżące sprawy zawodowe, które rozwiązać trzeba choćby prowizorycznie przez telefon - i które wpędzają mnie w niejasne poczucie, że pod moją nieobecność dzieje się coś, co powinnam nadzorować, a co wymyka się spod mojej kontroli...
mało pocieszające jest to, że w kolejnej pracy, jakakolwiek by ona nie była, raczej nie będzie lepiej ;) ale za to pewnie będzie bliżej do polski, bliżej do rodziny, bliżej do normalnie zaopatrzonych sklepów z towarami w normalnych cenach ;))) dzieci pójdą do szkoły/ przedszkola, będą miały wreszcie kolegów, których będą mogły zapraszać na szalone gonitwy po naszym ogrodzie, będą miały miejsce do zabawy, przestrzeń do zabaw na świeżym powietrzu, a nie wiecznie w domu przed telewizorem... a przede wszystkim skończy się to, co nas tak okropnie denerwuje - rzeczy pogubione między domami, nowe adidasy, których szukamy w luandzie, a które przeleżały gdzieś na półce w lizbonie tyle miesięcy, że na józika są już za małe (a na julka jeszcze za duże), zabawki, które są młodym "absolutnie niezbędne", a nie mieszczą się w walizkach i selekcja zawsze kończy się łzami, nasze rzeczy, które okazują się potrzebne akurat wtedy, kiedy zostaną w drugim domu...
wszyscy jesteśmy zmęczeni tym trwaniem w rozkroku między kontynentami. może dzieci odczuwają to troszkę mniej dotkliwie, bo są lepiej rozciągnięte ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz