wracałam dziś do domu po pracy w poczuciu niezwykłej błogości. odwaliłam dziś kolejną superważną pozycję z mojej listy pt. "superważne rzeczy do zrobienia do końca roku". po pracy zrobiłam jeszcze zakupy pracowe i udało mi się kupić wszystko, a jeszcze została kasa. w zasadzie cały dzień upłynął mi w aurze lekkości i pogody ducha.
a to pewnie dlatego, że sobie wizualizowałam. wizualizowałam przyjemne rzeczy: jak podczas pół roku bezrobocia dziergam swetry i haftuję obrusy. jak babcię sabcię kocham, ta wizja była kojąca.
w domu dzieci przywitały mnie oślinionymi całusami i uściskami, zjedliśmy razem pdowieczorek, nastawiłam dwa prania, a w międzyczasie zagniotłam ciasto na drożdżówkę, które teraz sobie grzecznie rośnie na stygnącym tosterze (bo zapiecka nie mamy).
od kilku dni puszczamy julczyńskiego samopas bez pieluchy. na kanapie zamieszkało na stałe ochronne prześcieradło. co trzecie siku trzeba ścierać z podłogi, ale są postępy. jest w każdym razie po stronie julka głębokie zrozumienie i przychylność dla idei sikania na nocnik, ale czasami się dziecko zagapi i zapomni, że trick polega na tym, żeby najpierw majtki zdjąć, a potem sikać, a nie odwrotnie.
maniek wrócił z pracy, odmoczył dzieci, a teraz podaje kolację, więc idziemy na dół spędzić rodzinnie nasz "quality time", który tym się różni od czasu spędzanego przez dzieci z tylko jednym rodzicem, że mogą nas doprowadzać do szału symultanicznie, a my możemy drzeć się na nich na dwa głosy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz