poniedziałek, 14 października 2013

przyszła koza do nosa

- mamo, mamo, mamo! - podskakuje józio.
- co?
- mamo, mamo, mamo, zobacz, julek ma kozę w nosie. o, tutaj. mamo, mamo, musisz mu ją wyciągnąć. mamo, mamo, mamo, julek ma kozę w nosie!
julek w tym czasie leży spokojnie na dywanie obok kanapy i powtarza basem: - julek ma kozę w nosie - a jego dostojny brzuch faluje za każdym razem, gdy julek zezuje i próbuje tę kozę dojrzeć.

zażegnawszy kryzys czterokopytny, udało mi się namówić dzieci na kąpiel - szybką i każdego z osobna, mój wieczorny ideał. józio okazał lekkie rozczarowanie, iż będzie tylko prysznic, a nie pełna wanna, w której można nurkować i łapać julka za siurka (cytuję), ale dał się udobruchać, bo pozwoliłam mu trzymać prysznic i polewać ścianę.
julek do zagadnień kąpieli podchodzi ze stoickim spokojem - o ile mydło nie wpada mu do oczu, reszta mało go rusza. natomiast podczas wycierania wdaje się w ogniste dyskusje z ręcznikiem:
- ręcznik jest brzydki! ręcznik jest ładny... ręcznik jest brzydki! ręcznik jest ładny... ręcznik jest brzydki! itd.

***
ogarnęła mnie dziś niespodziewanie tęsknota za lizboną. za tym uczuciem odprężenia, które ogarnia mnie, kiedy wychodzimy z lotniska i jedziemy do domu, mijając znajome dzielnice i wioski; kiedy dojeżdżamy i na podwórku wita nas oszalały z radości adolf, pardon, simba. tęsknota za poczuciem, że wracam do domu.

***
a teraz będzie o niesprawiedliwości.

otóż tydzień temu w weekend pokłóciliśmy się z mańkiem - jak to zwykle, o jakąś głupotę, ale atmosfera się momentalnie podgrzała i zaczęliśmy na siebie wrzeszczeć - widać trzeba było spuścić trochę pary z szybkowara. normalnie coś tam mu się odszczeknę, powiem "blablabla" pod nosem i wychodzę do drugiego pokoju, ale tym razem mnie poniosło i tak się wydarłam, że po dwóch minutach ochrypłam - i tak mi już zostało. drugiego dnia nawet nie pamiętaliśmy, o co poszło, ale ciągle chrypiałam, a trzeciego dnia - poniedziałek, trzeba iść do pracy i mówić do ludzi, a kolejka się nie kończy - chrypiałam już tragicznie i kaszlałam zielonym glutem.

we wtorek glut przerzucił się na nos i tu powiedziałam - basta! poszłam do sklepu po czosnek i tego samego wieczora szprycowałam się już dość obrzydliwą mieszanką miodu, cytryny i czosnku (jednak z mlekiem i miodem czosnek wchodzi mi łatwiej), która zadziałała o tyle szybko, że dzieci stwierdziły: mamo, walisz czosnkiem! - i natychmiast przesiadły się byle dalej ode mnie. wszystko, jak widać, ma swoje jasne strony, bo dzięki temu nagłemu uszanowaniu matczynego czasu na samotną lekturę w fotelu, skończyłam w przeciągu tygodnia dwie książki, które napoczęłam jeszcze przed lipcowym urlopem.

czosknowa mikstura powoli się kończy, mam jej jeszcze na dwa dni. w międzyczasie glut z zielonego zrobił się znów przezroczysty, a gardło wróciło do normy. kończę trzecią książkę :-)

chciałam powiedzieć (oczywiście, żeby wzbudzić współczucie), że wciąż mam okropnie dużo pracy, ale w piątek nadciągają posiłki, więc idzie ku lepszemu. sama się sobie dziwię, że dałam radę przez te dwa koszmarne miesiące - i że mimo wszystko z grubsza jesteśmy na bieżąco, acz z drobnymi opóźnieniami tu i tam. a to wszystko dlatego, że łżę jak pies i gram na zwłokę.

1 komentarz:

  1. Łżesz, Ciotko, jak pies i do tego grasz na zwłokę! Poza tym mam dla Cię konkluzję: Twoje dzieci to wampiry. Mój z resztą też nie lepszy. :D

    OdpowiedzUsuń