na mojej stałej trasie do i z pracy jest duże rondo, na którym stoi pomnik pierwszego prezydenta. jest tam również fontanna, placyk, na którym młodzież jeździ na rolkach, trawniki, klombik - takie ładne reprezentacyjne rondo, które z różnych okazji jest tematycznie dekorowane. młode pary robią sobie tam zawsze sesje zdjęciowe, a samochody towarzyszących im gości skutecznie blokują wtedy rondo.
ponieważ zbliżają się święta, na drzewach i słupach przy głównych ulicach porozwieszano już kolorowe lampki i inne świetlne dekoracje. na rondzie natomiast, obok czterech tęczowych łuków, stanęły tradycyjne szopkowe figury, które my, kierowcy, możemy podziwiać, czekając na zmianę świateł.
i tu moja mała konsternacja - na rondzie stanęło czterech króli, w tym jeden czarny. pomyślałam nawet, że ten czwarty to może być józef (albo odys, co kolegów z wojny odprowadza), ale nie zauważyłam nigdzie obok maryi, ani też jezuska. może jeszcze dowiozą z chińskiego sklepu, a może jest to jedna wielka metafora współczesności:
pod czterema świetlistymi tęczowymi łukami (niech się schowa jedna chuda, spalona zresztą tęcza z placu hipstera), symbolizującymi miłość i pojednanie (a także triumf chińskiej produkcji), nie zważając na różnice rasowe, jednoczą się trzej królowie i ojciec samotnie wychowujący swoje adoptowane z azji dziecko. matki niet - albo robi karierę, albo robi paznokcie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz