względny spokój zakłóciły - ale tylko chwilowo - takie drobne epizody jak ten, że w wigilię rano gosposia zużyła do zupy cały jarmuż, który maniek pieczołowicie zachował na dnie lodówki do swojego dorsza. bezsilność i rozpacz, jakie odmalowały się na twarzy szanownego małżonka, kiedy po południu skonstatował obfitość jarmużu w zupie, a następnie brak tegoż jarmużu w lodówce, skłoniły mnie do rączego pędu do ostatniego otwartego o tej godzinie sklepu spożywczego i zakupu ostatniej paczki przywiędłej kapusty. dorsz mańka został uratowany.
przygotowaliśmy jedzenie w takiej ilości i różnorodności, jaka była potrzebna i nam odpowiadała, a do stołu siedliśmy wtedy, kiedy wszystko było gotowe. rozpasanie doszło to tego stopnia, że po południu, kiedy już miałam ugotowany barszczyk i wymiąchaną sałatkę, wykąpałam się i ucięłam sobie półtoragodzinną drzemkę, co wprawiło w głęboką konsternację rodzinę mojego małżonka, która to rodzina zadzwoniła z życzeniami ("śpi? o tej godzinie?!"). muszę wam wyznać, że spełnianie własnych potrzeb kosztem uszczerbku na wizerunku matki-polki-poświęcającej-się-dla-dobra-męża-i-dzieci od dłuższego czasu nie budzi we mnie cienia wyrzutów sumienia. mówimy o potrzebach takich jak sporadyczna popołudniowa drzemka, obowiązkowe min. 7 godzin snu nocnego, czytanie książek we względnej ciszy, pobycie w samotności (poprzez oddanie dzieci pod światłą opiekę ich ojca i zamknięcie drzwi sypialni), czas i miejsce na moje hobby (np. szycie).
nawet udało nam się podzielić się opłatkiem na początek, chociaż przyznam, iż maniek już nie bardzo pamiętał, o co w tym chodzi, bo ostatnie święta w polsce spędziliśmy razem osiem lat temu.
młodzi byli zachwyceni prezentami, bawiliśmy się potem wspólnie - a kiedy odpadliśmy wszyscy koło północy, spaliśmy snem sprawiedliwego do dziewiątej rano. o dziwo, cisza w dzielnicy była kojąca, nie odcięli prądu, nie odcięli wody, nie wyły generatory, nie było pijackich burd na ulicy, aczkolwiek po południu gdzieś w pobliżu odbywała się jakaś mocno nagłośniona impreza charytatywna ze zbiórką funduszy (konferansjer zachęcał: "dalej, moi drodzy, bądźcie hojni, razem zwalczymy ten szlachetny cel..." - nie, zdecydowanie, nasze dzieci nie mogą tu chodzić do szkoły...). deszcz pada już od kilku godzin, ale na szczęście z umiarkowaną intensywnością, na razie studzienki nie wybiły.
drugi dzień świąt nie jest tutaj świętem, teoretycznie ludzie powinni iść do pracy - ale ja mam wolne. jadę z dziećmi na wycieczkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz