środa, 1 stycznia 2014

jakiż zawód!...

otóż wbrew czarnym przewidywaniom (czarnym, hehehe, nomen omen), noc sylwestrowa w naszej dzielnicy była wyjątkowo spokojna. w najbliższym sąsiedztwie nie odbyły się żadne huczne imprezy, ani jednej prywatki, ani nawet kapiszonów, ani sztucznych ogni. słyszałam w radiu w ciągu ostatnich dni, że sporo imprez zostało odwołanych, bo nie otrzymały pozwolenia lokalnej administracji - ale nie sądziłam, że ktoś to weźmie poważnie. do tej pory nikt nie brał ;)

koniec końców, cisza była prawie jak makiem zasiał, wyspałam się, wykaszlałam się do woli, wycharałam płuca na poduszkę, a wstałam rześka jak - no właśnie, jak co? jak poranek? a co to za rześkość przy 35+ stopniach? i zabrałam się za szycie. podkończyłam nieco wspomniane poprzednio spodnie i przeszyłam parę ściegów w zapomnianej już nieco koszuli na krótki rękaw, którą zaczęłam chyba ze dwa miesiące temu. jedno i drugie mam szanę wykończyć jutro, gdyż wzięłam sobie jeden dzień wolnego :) 

zrobiłam dziś pizzę na kolację, a na podwieczorek gofry, więc uznać można, że zasób dobroci dla zwierząt na ten miesiąc został wyczerpany. może jeszcze zrobię jutro babeczki. należy docenić to tym bardziej, że chodzę ostatnimi dniami nieco zmulona - nie mogę zaparzyć sobie kawy, bo mi gosposie przy myciu garów zdematerializowały sitko od ekspresu. sitko zapewne wyemigrowało w śmieciach, wyrzucone przy okazji wystukiwania kawowych fusów. jestem głęboko niepocieszona, bo tu na miejscu nie ma szans za zakup części, muszę poczekać do powrotu do europy. 

idę napuścić sobie wody do wanny. będzie kąpiel z ostatnią saszetką soli lawendowych, bo bogatemu kto zabroni :) 

1 komentarz: