maniek umył mi wczoraj szlauchem samochód - a wraz z samochodem, książki i zeszyt do francuskiego, które to leżały opodal w płóciennej torbie, przywiezione z pracy w piątek i wyjęte z samochodu w ostatniej chwili przed sobotnią wycieczką na plażę. nie chciało mi się torby zanieść do domu, zostawiłam na podwórku i mam za swoje.
co prawda wszystko wyschło do wieczora, ale kartki są fantazyjnie pomarszczone - coś takiego, za co w odległych czasach dostałoby się uwagę do dzienniczka, a teraz myślę sobie z wewnętrzną satysfakcją - nikt mi już nigdy uwagi do dzienniczka nie wpisze. nie żeby kiedykolwiek ktoś wpisał, ale świadomość przywilejów płynących z dorosłości stanowi równowagę dla faktu, że się próchno z dupy sypie.
jutro muszę być w pracy bardzo wcześnie, zabójczo wcześnie rzekłabym wręcz, albowiem potrzebuję przygotować kilka dokumantów do podpisu, zeskanowania i wysłania, zanim moi supermajstrowie zapukają do bramy świtkiem koło jedenastej. wtedy z czystym sumieniem będę mogła urwać się na chwilę z biura i zobaczyć, jakież to spustoszenie tym razem poczynią ci geniusze w moich studzienkach i czy pangdaż zrealizowany w takim zakresie wystarczy, żebyśmy mieli relatywnie spokojną porę deszczową bez nadmiaru gówna na podwórku.
w kwestii pracowitego spędzania weekendu zdradzę wam, że nie poczyniłam żadnych postępów w tłumaczeniu mojego suplementu, ba, bezczelnie ignorowałam brzeg dokumentu wystający z plastikowej szuflady na górnej półce. za to zszyłam robocze spodnie mańka, które przetarły się już zupełnie na kolanach, oraz przyszyłam po raz pięćdziesiąty siódmy pasek od artystycznego fartuszka julka, który to pasek julek systematycznie wyrywa, bo nie umie odpiąć plastikowej klamerki, a jest zbyt samodzielny, żeby poprosić kogokolwiek o pomoc. po co zresztą prosić, skoro radzi sobie z problemem? a to, że fartuszek jest nie do użycia do czasu, aż matka po raz kolejny przyszyje pasek, to już niestety skutek uboczny, można by rzec - cena geniuszu.
uszyłam też prawie (zostało troszkę do wykończenia) kolejne spodnie, które wykrojone leżały cierpliwie już chyba ze dwa tygodnie. szyje mi się coraz szybciej i coraz przyjemniej, za każdym razem efekt końcowy też jest coraz lepszy, nawet maniek kiwa głową z uznaniem. w tym miejscu przyznam nieskromnie, że duma mnie rozpiera, bo - oprócz nauczonych przez mamę podstaw obchodzenia się z maszyną do szycia - jestem całkowitym burdowym samoukiem. rodzice dali mi kopa, fundując dwie kolejne maszyny do szycia (drugiej używam obecnie), a na samym początku mama wypożyczyła mi na wieczne nieoddanie swojego muzealnego łucznika, który teraz przebywa na emeryturze, zdaje się, u myszy (?). czwartą maszynę - czteronitkowy overlock singera - kupiłam już za własne fundusze, co jest kolejnym powodem do dumy. overlock czeka cierpliwie w portugalii na mój powrót, a na razie obejrzałam sobie dokładnie instrukcję obsługi na załączonym cd i zachwyciłam sie jeszcze bardziej, niż wtedy, kiedy zobaczyłam prawdziwego singera w tak nieprawdopodobnej cenie :)
od dziś do naszego wyjazdu równo sześć miesięcy - overlocki, manekiny, tony materiałów, guzików i zamków, które mam poupychane w szufladach - szykujcie się, nadciągam! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz