miałam dziś pójść do pracy na nieco późniejszą godzinę, bo na ósmą umówiłam się z hydraulikiem (tak szumnie nazywam chłopaka od grzebania się w gównie) na czyszczenie studzienek w domu. postanowiłam sobie, że tym razem nie zdam się na nadzór gosposi i sama nad gównospecem postoję i dopilnuję, żeby praca została wykonana jak należy.
w efekcie do pracy nie dotarłam w ogóle, bo moi spece sztuk trzy zapukali do bramy o 10.30. chcieli otworzyć tylko tę jedną problematyczną studzienkę, ale kazałam im otworzyć wszystkie trzy. potem przekonywali mnie, że między wylewającą studzienką a pozostałymi dwiema nie ma połączenia - a ja ich przekonywałam, że jest, bo pamiętam z poprzednich czyszczęń, jak mniej więcej biegną te połączenia. podumali, podumali, stwierdzili, że sprężyna, którą przynieśli, nie nadaje się do przepchania tak długiej rury, i poszli do sklepu po inną. po pół godziny wrócili i podjęli na nowo wysiłki. nie będę przytaczać wszystkich gównianych opisów, dość, że mądrze zrobiłam, pozostając dziś w domu. na koniec stwierdzili, że w poniedziałek przyjdą jeszcze raz z innym specjalistycznym sprzętem, bo studzienka i rury są pełne piachu i oni to muszą wszystko usunąć. piach, obawiam się, jest w tym zgniłym systemie systematycznie uzupełniany, bo spływa razem z deszczówką z dachu, do którego nie mamy dostępu i nie możemy go uprzątnąć. co za geniusz wymyślił, żeby deszczówkę połączyć ze studzienkami ściekowymi - niech mu ziemia lekką będzie, bo szanse na to, że do dzisiaj zdążył już zapić się na śmierć, rozbić na motorze lub umrzeć na aids, są spore.
no zobaczymy. przez weekend studzienka powinna wytrzymać, bo częściowo rurę odetkali. oby tylko nie padało - bo wtedy nie ma siły, wybije jak komu dzwon.
a ja, jak wspomniałam, do pracy nie dotarłam, bo majstry poszły sobie w porze obiadowej, więc już machnęłam ręką: na dwie godziny efektywnej pracy nie będę się tłuc w korkach przez kolejne dwie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz