poniedziałek, 28 kwietnia 2014

mówcie do mnie "wasza rozlazłość"

moje dzieci, nadzieja rodziców, przyszły kwiat inteligencji, śmietanka i elita kulturalna kraju, przekomarzają się wczoraj w wannie:

- a ja ci zrobiłem kupę na głowę!
- a ja ci zrobiłem kupę na twój statek piracki!
- a ja ci zrobiłem kupę do ucha!
- a ja ci zrobiłem kupę na siurka!
- a ja ci zrobiłem kupę na pępek!...

każdej kolejnej odsłonie fekalnej towarzyszy niepohamowany rechot, od którego bulgocze woda w wannie.

***
dziś nie padało, ale za to nie mamy (znowu) prądu. od nieustannych wibracji i hałasu generatora czuję się, jakbym miała watę w uszach - przestaję w ogóle cokolwiek słyszeć, a jednocześnie pogłaśnianie telewizora, muzyki czy dźwięku w grze komputerowej powoduje wręcz ból uszu. ciekawa jestem, jakbym dawała sobie radę ze stoperami - zawsze mnie okropnie drażniły, ale teraz jestem gotowa zaryzykować twierdzenie, że byłyby mniejszym złem. najwyższa pora wrócić na wieś, gdzie ciszę przerywa tylko szczekanie psów i pianie kogutów o poranku.

wydaje się również, że za prędko się kocia ucieszyła, że dziś nie padało: dziś się jeszcze nie skończyło, niebo przecięła właśnie błyskawica, a zaraz za nią kolejne. jeszcze spokojnie może lunąć i znowuż będę biegła na patio, ustawiać wyżej stół, krzesła i suszarkę z praniem. o choroba, nastawiłam przecież pranie - pralki co prawda nie zaleje, bo stoi wyżej, ale nie dojdę do niej suchą noga przez patio, jeśli zacznie padać. biednemu zawsze wiatr w oczy.

natomiast rozlazłość to moje drugie imię. to mój przedprzeprowadzkowy stan ducha. to to, co widzę w lustrze - o poranku, w południe i wieczorem. krótkie chwile motywacji, owocujące zakończeniem jakiejś pracy czy zadania, są - jak sama nazwa wskazuje, krótkie. a między nimi długo nic. wstyd. idę zalać robaka hibiskusem.

niedziela, 27 kwietnia 2014

ciągle pada!

dobrego duszka pogodowego uprasza się o pilne zamknięcie sezonu mokrego. jesteśmy już wystarczająco zalani.

tymczasem na froncie domowym:
- mamo, przynieś mi majtki - poleca król julian, podrygując i obserwując, jak podskakuje mu siurek.
- julek, ty je zostawiłeś na dole, ty je sobie przynieś.
- maaaaamo, przyyyyynieś mi majtki!!!
- możemy pójść razem na dół po twoje majtochy.
- ani mi się śni!  - oświadcza julek, podając mi rękę, i w podskokach schodzi na dół.

jakoś mnie ten weekend nie postawił na nogi. co prawda odhaczyłam zaległą robótkę - podszycie firanek, które nomen omen wisiało nade mną od dwóch czy trzech tygodni, ale w ogóle dni wolne mi się ostatnio całkiem rozłażą. to jest taki przedwyjazdowy spleen, kiedy w nic bardziej ambitnego nie chce mi się angażować energii, bo przecież już tylko kilka tygodni...

nowy rozdział budzi tyleż nadziei co obaw. ewidentnie nie tylko u mnie, bo atmosfera w domu co jakiś czas niemiłosiernie się zagęszcza i następują krótkie i gwałtowne wyładowania atmosferyczne, że tak to ujmę. dla sportu oraz w ramch pms daję się sporadycznie sprowokować, żeby nie wyjść z wprawy we wrzasku, ale nie tracę z oczu szerszego kontekstu. szerszy kontekst kulturowo-atmosferyczno-psychologiczno-emocjonalny brzmi "panta rei". (po julkowemu: "władca majtochów")

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

ostatnia wielkanoc w mieście aniołów

ach, jak miło upłynęła nam niedziela wielkanocna!

po obchodach wielkosobotnich, na które wybrał się mój mąż, mnie zabrakło odwagi, żeby iść na rezurekcję. maniek pojechał w sobotę na mszę o 18.30 i wrócił od domu po 23.00. w ramach mszy świętej chrzest przyjęło 200 osób, a do tego jedna para wzięła zaraz po chrzcie ślub. moja gosposia (któregoś z protestanckich wyznań) powiedziała mi dziś, że u nich nabożeństwo niedzielne zaczęło się o 9.00 i skończyło o 14.00, a kolejne dwie godziny jechali do domu, bo jak wszyscy z kościoła (i innych okolicznych kościołów wszelkich wyznań) wyszli i wsiedli do samochodów, dzielnica się zakorkowała. podobno stałą praktyką w angoli jest pięcioletni (!!!) cykl przygotowawczy do chrztu, więc wiele osób za jednym zamachem bierze ślub, żeby nie wydawać dwa razy kasiuty na przyjęcie dla całej licznej rodziny.

zastanawiam się, czy to nie przerodziło się w jakąś licytację: katolicy mają półtoragodzinną mszę wielkosobotnią? a co zielonoświątkowcy mają być gorsi? nasze nabożeństwo będzie trwało trzy godziny! - co? trzy godziny u zielonoświątkowców? przecież wiadomo, że jedynymi prawdziwymi chrześcijanami są ewangelicy (i tu następuje uszczegółowienie, którzy konkretnie ewangelicy, którego chrystusa i którego dnia), więc u nas nabożeństwo nie będzie krótsze niż 3,5 godziny! na to budzą sie katolicy: 3,5h u ewangelików? no to my przetrzymamy wiernych 4,5 godziny, a do chrztu zbiorowego dodamy inscenizacje, icyneracje, aromaterapię i szereg przytupów...

***

tak w portugalii, jak i w angoli, nie ma śniadania wielkanocnego - jest wielkanocny obiad. na nasz zaprosiliśmy gości na tak zwanym poziomie i popołudniowe godziny minęły szybko i bardzo przyjemnie.

dziś natomiast angola, a wraz z nią mój mąż, wróciła do pracy celem budowania lepszego jutra, a ja wylegiwałam się w łóżku do 10.00. na obiad raczyłam się podsmażanymi kopytkami i resztą zrazów zawijanych (przyznaję, jestem geniuszem zła), a po południu rozmawiałam przez skajpa z rodzicami i przebywającą u nich na turnusie dokarmiającym ciocią misią. w czasie rozmowy julek przyniósł sobie poduszkę, ułożył się na podłodze i przykrył moją chustą, a równolegle po drugiej stronie światłowodu dziadyński zapadł w drzemkę w fotelu. zbieżność zachowań jest uderzająca. doszłyśmy również z myszą do wniosku, obserwując babkę zalegającą na kanapie, iż babce nie grozi syndrom pustego gniazda, bo jak tylko jakieś puste zoczy, to zaraz się w nim ułoży.

w ciągu dnia kilka razy wyłączali prąd, więc biegałam do generatora jak kot z pęcherzem. upały wciąż dokuczliwe, więc ratujemy się klimatyzacją, któa chodzi przez 20h na dobę, z krótką przerwą na poranne wietrzenie pomieszczeń - o ile nie chodzą generatory, bo wtedy nie da się otworzyć okien.

dzień wolny - nie wolno zdradzić tradycji, idę wywiesić pranie :)

piątek, 18 kwietnia 2014

wystarczy już tego deszczu...

czujemy się jak żywy trailer do filmu "noe - wybrany przez boga". jak dla mnie to spokojnie mogłoby już przestać padać.

wczoraj wieczorem odbyła się pierwsza z wielu, jak przypuszczam, imprez tanecznych z pogranicza kizomby i techno, pod hasłem "wieczór wielkiego czwartku początkiem długiego weekendu". nie wiem, do której trwała, albowiem zasnęłam na kanapie w salonie znajdującym się po cichszej stronie domu, a po krótkim przebudzeniu, wystarczającym, aby wejść na piętro i umyć zęby, zaległam już we własnym łóżku, tym razem zaś łomot basów i perkusji dobiegał od kuchenngo podwórka, a nie od frontu, gdzie znajduje się moja sypialnia.

tym oto sposobem wyspałam się (!), a po przebudzeniu odprawiłam zwykły poranny rytuał dnia wolnego: pozmywałam naczynia z kolacji, zebrałam pranie, nastawiłam nowe, wypiłam kawę i... znowu odpadłam. zbudziłam się w południe. popraw: zbudzono mnie w południe: "mamo, pomóż mi założyć majtki".

niebo jest pochmurne, wilgotność powietrza wysoka i upał nieznośny. na popołudnie pogodynka zapowiada kolejną ulewę. jedyny pozytek z takiej ulewy to świeże powietrze przez kilka godzin. reszta to czysta tragedia.

idę dopilnować jajek gotujących się w skorupkach cebuli. na koniec do połowy jajek dodamy jeszcze kawałek buraka. potem młodzi będą ozdabiali pisanki mazakami i brokatem, bo na skrobanie nożem i polewanie woskiem nie jestem jeszcze psychicznie gotowa (oni jak najbardziej).

wtorek, 15 kwietnia 2014

deszczowa piosenka

- ach, jak mi się dziś nie chce pracować - stwierdziła wczoraj rano koleżanka. pan bóg wysłuchał i zesłał deszcz.

padało nieustannie od 13.00, kiedy zaczynałyśmy lekcję francuskiego, do późnego wieczora. wcześniej, koło południa, kiedy burzowe chmury zbierały się nad luandą i nie było wątpliwości, że nie zbierają się tylko dla jaj, wysłaliśmy do domów pracowników. sami wyszliśmy z biura o 15.00 i akurat zdążyłam dojechać do domu przed najgorszymi korkami, choć na ostatnim odcinku dało się odczuć, że ruch uliczny i brudne myśli kierowców się zagęszczają.

kota mój obiady jada w domu, a potem wraca do pracy na popołudnie, ale tym razem widziałam, że i on ma dosyć przepraw przez błoto i gówno jak na jeden dzień. nie dał się długo namawiać, kiedy mu powiedziałam: "coś ty, nie jedź, strasznie pada, nikt z twoich pacjentów nie dojedzie dziś na zajęcia!" w efekcie spędziliśmy wczorajsze popołudnie rodzinnie.

dzisiaj już niebo zakrywają leciutkie słodkie chmurki, a na nich rozlewa się żółte jak mamao poranne słońce. sielanka. z przyjemnością otworzyłabym okno w celu podziwiania widoczków, ale od świtu nie ma prądu, ergo chodzą generatory, ergissimo, nie otwieram okna w celu nieuduszenia się spalinami.

jadę do pracy - cóż mi pozostało, skoro już się ubrałam? a dziś rano znowu mi się śniło, że jest piątek po południu...

niedziela, 13 kwietnia 2014

niedzielny poranek

słoneczko świeci, obudziłam sie tym razem bez koszmarów, zjadłam pyszne śniadanie, raczę się kawą z mlekiem.

na podwórku sąsiadów z naprzeciwka trwa ostra kłótnia. wyzwisko goni wyzwisko, głosy męskie mieszają się z żeńskimi, panie nie ustępują panom w natężeniu wulgaryzmów. oto równouprawnienie w czystej postaci! wyjrzałam dyskretnie i skonstatowałam, iż przepycha się tam około 30 osób. ciekawe, czy pójdą na maczety i nogi od krzeseł. w zasadzie mają ku temu wszelkie warunki, bo a) jest ich sporo, b) są w nastroju żałobnym (tj. ewidentnie kilku z nich jest naprutych jak meserszmity).

z innej beczki, chciałam podzielić się moim niepokojem o zdrowie mojego męża. w piątek rano zorientowałam się, że złapałam gumę, pewnie jakoś w drodze z pracy do domu, bo powietrze musiało zejść w nocy. zorientowałam się, kiedy wyjechałam z podwórka, a koła jakoś tak dziwnie chrzęściły na zwyczajowych górkach kamieni, potłuczonych butelek i śmieci, zaś strażnik z naprzeciwka zawołał: "sąsiadko, koło jest zepsute!" (wielka szkoda, że nie potrafię przytoczyć tu akcentu i trzech błędów gramatycznych, które udało się zawrzeć w kilku słowach temu mistrzowi oszczędnego stylu, hemingwayowi ochroniarzy)

zawróciłam do garażu, odetchnęłam głęboko, dusząc w zarodku chęć bluzgania, i poszłam budzić kotę. kota usłyszawszy, że musi mi zmienić koło, wstał bez zwłoki (!), nawet się nie skrzywił (!!), choć 7.00 to prawie trzy godziny przed jego świtem, ubrał lacze i poszedł zmienić koło (!!!). podczas całej operacji zaklął tylko raz, ale miał prawo, ja też bym zaklęła, będąc na jego miejscu. byłam jednakowoż na miejscu dużo bardziej komfortowym - obserwatora - i moja rola ograniczyła się do podawania kluczy i otwierania bagażnika. 

stąd mój niepokój. kota wyrwany ze snu o bladym świcie i do tego wyrwany nie w celu szeroko pojętego wyrwania, czyli uciech cielesnych, lecz w celu zmiany koła - kota wstał i zmienił koło, nie okazawszy cienia irytacji. musi chory jest, czy co?

chciałam się również podzielić moją szczerą radością: obydwaj moi synowie systematycznie używają polskiego w celu bardzo praktycznym: uzyskania od mamy tego, na czym im w danym momencie zależy. wmawiam sobie, iż jest to ucieleśnienie metod wychowawczych rousseau (kto nie kojarzy, niech wygoogla sobie o nauce czytania emila), a nie mój ewidentny brak umiejętności zmotywowania młodych w bardziej wyszukany sposób. tak czy inaczej - to działa. oczywiście mają problemy z deklinacją, oczywiście mylą odmianę czasowników, oczywiście zasób słów mają dużo uboższy, niż w portugalskim - ale wykazują inicjatywę w komunikacji w słabszym i trudniejszym dla nich języku, a to się ceni.

[w tym miejscu blogger, zamiast zapisać i opublikować notkę, uciął ostatnie dwa paragrafy i zapisał pozostałą po amputacji notkę w szkicach... miało być jeszcze o kulturze czytania i o tym, jak przykład rodziców wpływa na tęże, nie mylić z "tężec", kulturę u dziecka. miało być o tym, jakie dyskusje prowadzimy sobie z józiem na temat moich lektur, które mu streszczam. miało być w ogóle o tym, jak piekielnie inteligentnym dzieckiem jest mój pierworodny. miało być, ale nie będzie, bo moja skleroza jest wprost proporcjonalna do inteligencji mojego dziecka :)]

[...]
p.s. z popołudnia: pojechaliśmy dziś na urodziny wnuczka naszych znajomych na jakieś straszne wygwizdowo. najpierw w ogóle to samochód nie odpalił, więc odpalaliśmy na kable od sąsiada. potem brnęliśmy przez jakieś dzikie korki na wyjeździe z miasta, potem ekspresowo przez drogę ekspresową, wreszcie po 1,5 godziny jazdy znaleźliśmy drogę, skrzyżowanie, biały mur, właściwą bramę, a kiedyśmy zatrąbili, w bramie pojawił się strażnik, który poinformował nas, że urodziny małego diogo to owszem, tutaj, ale wczoraj.

dawno się tak nie śmiałam :)

okazało się jednakowoż, że po urodzinach są poprawiny, więc w końcu zostaliśmy na obiedzie, wręczyliśmy solenizantowi prezent, a całe spotkanie było bardzo miłe - tylko gości trochę mniej, niż wczoraj, i - dzięki bogu! - dziś już nie było muzyki.

mimo iż nic specjalnego dzisiaj nie robiłam, jestem wypruta i wypluta, a młodzi jeszcze grają z ojcem w piłkę na dole. rodzina jest już przyzwyczajona i nikt niczego ode mnie nie oczekuje po 22h00. nie ma to jak keeping low profile.


sobota, 12 kwietnia 2014

to jest mój sen...

przespałam całe popołudnie. położyłam się po obiedzie, komfortowo we własnym łóżku (żadne tam przysypianie na fotelu) i miało być miło i relaksująco.

obudziłam się, mając przed oczami ostatnią scenę koszmarnego snu rodem z filmów fantasy. uciekaliśmy przed wojną. wojną niezwykłą, wojną dwóch wrogich sił magicznych, każda z nich symbolizowana przez inny kolor - czerwony i żółty. pierwsze sceny to desperacka ucieczka tłumu ludzi z plaży, huk wybuchów, ogień, morze pochłaniające tych, którzy nie biegli dość szybko. biegniemy przez miasto, potem przez ciche przedmieścia, wioskę, na drogach pełno błota, nieustanny deszcz. kradnę samochód, zauważam tylko, że ma automatyczną skrzynię biegów. obok mnie siedzi poznany przed chwilą mężczyzna, a na tylnym siedzeniu nastoletnia dziewczyna i mały chłopiec. próbujemy dostać się na drogę wyjazdową, ale okazuje się, że przed jedynym mostem utworzył się gigantyczny korek, wszyscy próbują uciekać tą samą drogą. czuję, że ci wszyscy ludzie zaraz zginą, że nie zdążą, most się zawali, wybuchnie. zawracam i jadę sobie tylko znanymi skrótami, udaje nam się jadąc wzdłuż rzeki, dotrzeć do kolejnego mostu. dojeżdżamy do miejsca, gdzie wojna i panika jeszcze nie dotarły. ktoś daje nam jeść i pozwala przespać się w kącie. zauważam na tablicy na ścianie dwie kolorowe plamki - czerwoną i żółtą. wokół plamek gromadzą się elementy tego samego koloru, a wszystkie inne - znikają. czuję, że nie jesteśmy już bezpieczni, że wojna nas dogania.
pakujemy się do samochodu i jedziemy kolejne kilka godzin, potem kończy się benzyna. idziemy bardzo długo na piechotę, wreszcie docieramy do stacji kolejowej. wsiadamy do pierwszego nadjeżdżającego pociągu. kiedy siedzimy już w przedziale, zauważam na zasłonach dwie kolorowe plamki, czerwoną i żółtą. ponowny taniec elementów czerwonych i żółtych, jak opiłki przyciągane przez magnes; inne kolory znikają. dociera do mnie, że nie ma ucieczki przed tą wojną. że jeśli chcę przetrwać, muszę opowiedzieć się po którejś stronie, nieważne po której, obie są równie złe, równie okrutne, bezlitosne. ci, którzy nie przyłączają się do żadnej z walczących stron, giną pierwsi.

a miało być o króliczkach, plażowaniu i kuchni pachnącej drożdżówką! strach się zdrzemnąć po południu...

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

o tym, jak bardzo względną rzeczą jest norma

julek cieszy się ostatnimi momentami wolności - nie ma pracy domowej, nie ma zadań do odrobienia, a zakres pomocy w pracach domowych, jakiej od niego oczekujemy, jest dość ograniczony - musi co wieczór pomóc józiowi nakryć do stołu i pozbierać zabawki.

józio natomiast ma codziennie zadane pisanie, czytanie, rachunki, rysunki i nakrywanie do stołu (a potem sprzątanie po kolacji). jak każdy młody człowiek, buntuje się co jakiś czas straszliwie przeciw temu kieratowi nie do udźwignięcia - łzy jak grochy toczą się po policzkach, gil zwisa do pasa, rozdzierający ryk wibruje nam w uszach. stół, jak na złość, nie chce nakryć się sam, a literki nie chcą się same w zeszycie napisać.

po chwili, gdzieś między jedną porcją połkniętego gluta a drugą, józek zaczyna kalkulować, że może nie warto robić takiego zamętu, bo przecież na szali waży się 15 minut grania po kolacji w angry birds... albo może lodzik nawet się na tej szali znajduje, kto wie, może akurat po kolacji?... albo inny szalenie atrakcyjny fancik, dla którego warto by przerwać histerię?...

i najcześciej po takiej wewnętrznej słonej kalkulacji, do której my się nie wtrącamy, ryk zamiera, przesycha morze łez. rządek artystycznie krzywawych literek i cyferek wpełza wężykiem na kartki, talerze i sztućce pojawiają się na stole. równowaga w kosmosie zostaje przywrócona na kolejne 20 minut (potem dochodzimy do zupy i ryk zostaje wznowiony).

nieprawdopodobne jest dla mnie, ile razy dziennie dziecko tak może - jedno i drugie moje dziecko. ile razy można wpadać w rozpacz, ile razy wybuchać bezpośrednio potem śmiechem, ile razy śpiewać zgodnie, a już w okolicy refrenu naparzać się po facjatach drewnianymi łyżkami podprowadzonymi matce z kuchni... i że to właśnie jest norma dla tego wieku. bo jakbym ja miała takie wahania nastrojów przez jeden dzień (a nie trzy lata z rzędu), pobiegłabym czem prędzej do apteki po test ciążowy.

czwartek, 3 kwietnia 2014

dziki lokator

mamy mysz w domu. widziałam ją wczoraj wieczorem, gdy spokojnie oglądałam film na kanapie - a mysz równie spokojnie kręciła się koło drzwi do kuchni. ponieważ było ciemno, przez chwilę myślałam, że to karaluch, i takie giganty już nam się zdarzały. ale była to niezaprzeczalnie mysz i odpowiednia pułapka już została zamówiona u naszego biurowego ogrodnika.

poza tym padam na twarz po ciężkim tygodniu i nawet widok myszy spacerującej po salonie nie zmotywował mnie do ruszenia się wczoraj z kanapy. dzisiaj tym bardziej nic mnie nie zmusi do wykonywania zbędnych ruchów i wydawania zbędnych wrzasków. idę co nieco przekąsić, a potem -spać! jutro święto, dzień wolny, damy radę :)