miałam strasznie maratoński tydzień. każdego poranka budziłam się z uczuciem, że już jest piątek - w końcu przez dwa pierwsze dni robocze utyrałam się tyle, ile powinnam przez pięć - i każdego poranka piątek to nie był. piątek nastał dopiero we właściwym sobie czasie.
dzisiaj rano jechałam jeszcze na lotnisko odebrać nowego kolegę i zainstalować go w mieszkaniu - a ponieważ trochę czasu na to zeszło, jechałam do domu dręczona wyrzutami sumienia, że józio już się zbudził, że będzie mu przykro, bo jeszcze wczoraj przed snem powtarzał, żebym go zbudziła, bo chce koniecznie jechać na lotnisko ze mną... delikatnie otworzyłam drzwi do domu o godz. 11.00 - przywitała mnie cisza i lekkie pochrapywanie z górnego piętra. acha, szlachta jeszcze odpoczywa.
pozmywałam naczynia, nastawiłam pranie, wywiesiłam, nastawiłam kolejne - i koło południa usłyszałam odgłosy powolnego budzenia się potomstwa. pognałam na górę, pełna szczerych chęci zrekompensowania dziecku zawodu, jaki mu sprawiłam. pierwsze pytanie józia, gdy zobaczył mnie w progu:
- mamusiu, ty już byłaś na lotnisku, już wróciłaś?
- tak, syneczku, - zaczęłam się gęsto tłumaczyć - musiałam pojechać bardzo wcześnie, a ty jeszcze spałeś i kiedy próbowałam cię budzić, tylko mruczałeś (kłamca! kłamca! nawet nie próbowałam go budzić :D), budziłam cię i budziłam, ale ty chciałeś spać, więc musiałam pojechać sama...
a józio popatrzył na mnie z politowaniem i stwierdził:
- mamusiu, przecież ja ci wczoraj mówiłem, że nie chcę jechać na lotnisko...
- ?!
***
a teraz kontempluję sobie przez okno dzielnicę pogrążoną w totalnych ciemnościach (prądu nie ma od ponad 12 godzin) i wsłuchuję się w kojące mruczenie generatora, łudząc się, że jeśli użyję wyrazów "mruczenie" i "kojące", to ten wszechobecny huk będzie mniej wkurzający.
u sąsiadów z naprzeciwka kolejny pogrzeb. dziś wystawili na podwórku stolik ze zdjęciem zmarłego i stoły z jedzeniem. rodzina i przyjaciele posilali się cały dzień, towarzysząc rodzinie zmarłego. jutro będzie tak samo, a przed samym pogrzebem (być może już w poniedziałek?) dojedzie tu na godzinę sam zmarły - wtedy przy trumnie będą zawodziły najęte płaczki, a na ulicy ustawi się długa kolejka do kondolencji, a potem wszyscy pojadą na cmentarz. strasznie drogo wychodzą takie pogrzeby i jest to biznes nie mniejszy, niż wesela i zaręczyny.
jutro - o ile prąd wróci i wyłączą generatory, a uczczenie pamięci zmarłego nie zacznie się zbyt wcześnie - mam wreszcie szansę się wyspać po tym maratonie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz