dzisiaj zaczęło się pakowanie.
"się" tak naprawdę oznacza, że pakuję ja, a rodzina entuzjastycznie składa kolejne bambetle na przerażająco wysokie stosy. ustanowiłam limit: nie wiecej niż 10 kartonów, nie więcej niż 200kg. zamknęłam dziś 5 pudeł, czyli połowę mam za sobą - czuwała nade mną św. marta od przeprowadzek.
niezwykłe to uczucie - zamykać siedem lat życia w dwustu kilogramach. selekcjonowanie przedmiotów jest czynnością relaksującą: podnosi na duchu i oczyszcza głowę z ciężkich myśli, bo jednak nie pakuję całego domu, sporo rzeczy tutaj zostaje. kilka zostanie sprzedanych, reszta rozdana. zbędny balast. jakby się uprzeć, to i tych 200kg nie jest kwestią życia i śmierci, ale wyobrażam sobie rozżalenie dzieci, gdyby okazało się, że nie mogą zabrać ani jednej ze swoich ukochanych zabawek, bo w walizkach musi być miejsce na ubrania, buty i książki... a skoro im pozwoliłam zabrać zabrawki, to sobie też pozwolę :)
efekt dzisiejszego szamotania się w kucki z pudłami, papierem do pakowania i taśmą klejącą odczuję niechybnie jutro, kiedy wstanę rano i spróbuję się wyprostować... ech, nie ma to jak odpocząć na urlopie...
niedziela, 29 czerwca 2014
sobota, 28 czerwca 2014
po wizycie
przez ostatnie trzy tygodnie gościliśmy moją szwagierkę f., jej córkę a. i narzeczonego córki - b. oprócz niezliczonych atrakcji, które luanda zawsze zapewnia bogu ducha winnemu podróżnikowi, b. dostał w bonusie klasykę medycyny tropikalnej - malarię.
b. miał lot zabukowany na poniedziałek wieczór i jako pilny uczeń w niedzielę zrobił check-in online. w poniedziałek musiałam zabrać dziewczyny z samego rana w objazd, a b. miał dopilnować w tym czasie mojej progenitury, zanim nie przyjdzie niania. kiedy wróciłyśmy do domu w południe, b. blady i z podkążonymi oczami skarży się, że strasznie mu niedobrze, że wymiotuje i ma zawroty głowy, ale gorączki ani ciut ciut. rzuciłam pół żartem, pół serio i bez większeego przekonania, "idziemy zrobić test malaryczny" - no bo co to za malaria, kiedy pacjent wykazuje marne 35,7 celsjusza? takoż i poszliśmy na drugą stronę ulicy do mojej ulubionej kliniki, do której zwykłam chadzać o poranku w piżamie.
pół godziny poźniej odebrałam wyniki i oto stoi jak byk: pozytywny. b. patrzy na kartkę i stwierdza z ulgą, "no, to znaczy, że jednak nie jestem ciotą". ciota nieciota, do wieczora mu się nie polepszyło, a wręcz przeciwnie - dwumetrowy chłop trzeźwy jak świnia, a chwiejący się na nogach to dość osobliwy widok - więc do domu nie poleciał. został pod naszą czułą opieką do piątku i codziennie dostawał zastrzyk w siedzenie, jako że łykanie tabletek na zmianę ze spektakulranym rzygiem jest mało efektywne. od drugiego dnia przy zastrzykach asystował józio, w ramach rekompensaty moralnej za swoją niedawną malarię, kiedy to też został kilka razy skłuty. relacjonował mi potem przejęty, że b. był dzielny i wcale nie płakał.
w piątek rano odstawiłam całą trójkę oraz tonę bagażu na lotnisko. jestem od tygodnia na urlopie, więc rzecz jasna prosto z lotniska pojechałam do biura, jak prawie codziennie. jedyna różnica to taka, że w dżinsach i tenisówkach, a nie na obcasach, no i że kiedy sekretarka chce do mnie przekierowac rozmowę albo o coś pyta, mówię jej: "kochana, mnie tu nie ma, tobie się tylko wydaje, że mnie widzisz..." ale po odhaczeniu pilnych wiszących spraw zabrałam koleżankę i pojechałysmy na objazd księgarni. połów bardzo owocny, musze przewidzieć dodatkowe pudło we frachcie.
słowem, po raz kolejny z czystym sumieniem stwierdzam, że jestem zjechana jak koń po westernie. mam za to piękne zdjęcia z naszej wycieczki - wkleję, jak je obrobię i przede wszystkim, jak się sama obrobię ze wszystkim, co mi tu zalega.
a czasu coraz mniej - za miesiąc o tej porze będziemy już z powrotem na europejskiej ziemi, rozpakowywać kartony i witać się ze starymi kątami.
b. miał lot zabukowany na poniedziałek wieczór i jako pilny uczeń w niedzielę zrobił check-in online. w poniedziałek musiałam zabrać dziewczyny z samego rana w objazd, a b. miał dopilnować w tym czasie mojej progenitury, zanim nie przyjdzie niania. kiedy wróciłyśmy do domu w południe, b. blady i z podkążonymi oczami skarży się, że strasznie mu niedobrze, że wymiotuje i ma zawroty głowy, ale gorączki ani ciut ciut. rzuciłam pół żartem, pół serio i bez większeego przekonania, "idziemy zrobić test malaryczny" - no bo co to za malaria, kiedy pacjent wykazuje marne 35,7 celsjusza? takoż i poszliśmy na drugą stronę ulicy do mojej ulubionej kliniki, do której zwykłam chadzać o poranku w piżamie.
pół godziny poźniej odebrałam wyniki i oto stoi jak byk: pozytywny. b. patrzy na kartkę i stwierdza z ulgą, "no, to znaczy, że jednak nie jestem ciotą". ciota nieciota, do wieczora mu się nie polepszyło, a wręcz przeciwnie - dwumetrowy chłop trzeźwy jak świnia, a chwiejący się na nogach to dość osobliwy widok - więc do domu nie poleciał. został pod naszą czułą opieką do piątku i codziennie dostawał zastrzyk w siedzenie, jako że łykanie tabletek na zmianę ze spektakulranym rzygiem jest mało efektywne. od drugiego dnia przy zastrzykach asystował józio, w ramach rekompensaty moralnej za swoją niedawną malarię, kiedy to też został kilka razy skłuty. relacjonował mi potem przejęty, że b. był dzielny i wcale nie płakał.
w piątek rano odstawiłam całą trójkę oraz tonę bagażu na lotnisko. jestem od tygodnia na urlopie, więc rzecz jasna prosto z lotniska pojechałam do biura, jak prawie codziennie. jedyna różnica to taka, że w dżinsach i tenisówkach, a nie na obcasach, no i że kiedy sekretarka chce do mnie przekierowac rozmowę albo o coś pyta, mówię jej: "kochana, mnie tu nie ma, tobie się tylko wydaje, że mnie widzisz..." ale po odhaczeniu pilnych wiszących spraw zabrałam koleżankę i pojechałysmy na objazd księgarni. połów bardzo owocny, musze przewidzieć dodatkowe pudło we frachcie.
słowem, po raz kolejny z czystym sumieniem stwierdzam, że jestem zjechana jak koń po westernie. mam za to piękne zdjęcia z naszej wycieczki - wkleję, jak je obrobię i przede wszystkim, jak się sama obrobię ze wszystkim, co mi tu zalega.
a czasu coraz mniej - za miesiąc o tej porze będziemy już z powrotem na europejskiej ziemi, rozpakowywać kartony i witać się ze starymi kątami.
sobota, 14 czerwca 2014
dla uzupełnienia
dla uzupełnienia poprzedniego wpisu uprzejmie informuję, iż to nie tak, że ojciec wzbrania się przed graniem w piłkę z dziecięciem, wręcz przeciwnie - po prostu józik najwyraźniej jest fanem partykuł wzmacniających, pewnie ma to po mnie.
natomiast najświeższą ofiarą gry w piłkę taty z synami padł szklany żyrandol w salonie. a w zasadzie jego jedna trzecia. tym sposobem pierwotny salonowy komplet - jeden żyrandol potrójny i dwa pojedyncze - uległ dalszej entropii. jeden z żyrandoli pojedynczych zakończył żywot parę miesięcy temu w okolicznościach dramatycznych, podczas skoku napięcia, który spowodował wywalenie wszystkich korków i wybuch dwóch żarówek. jedna z nich rozsadziła szklany klosz, a odłamki i odłameczki jeszcze przez wiele dni wyczesywaliśmy z dywanu i wydłubywaliśmy z kątów.
w tej chwili właśnie na dole trwa kolejny mecz ojcowsko-synowski i jestem dobrej myśli, iż przed wyjazdem uda nam się w ogóle pozbyć żyrandoli.
natomiast najświeższą ofiarą gry w piłkę taty z synami padł szklany żyrandol w salonie. a w zasadzie jego jedna trzecia. tym sposobem pierwotny salonowy komplet - jeden żyrandol potrójny i dwa pojedyncze - uległ dalszej entropii. jeden z żyrandoli pojedynczych zakończył żywot parę miesięcy temu w okolicznościach dramatycznych, podczas skoku napięcia, który spowodował wywalenie wszystkich korków i wybuch dwóch żarówek. jedna z nich rozsadziła szklany klosz, a odłamki i odłameczki jeszcze przez wiele dni wyczesywaliśmy z dywanu i wydłubywaliśmy z kątów.
w tej chwili właśnie na dole trwa kolejny mecz ojcowsko-synowski i jestem dobrej myśli, iż przed wyjazdem uda nam się w ogóle pozbyć żyrandoli.
piątek, 13 czerwca 2014
józio pisze
- mamusiu, jak się pisze "sz"?
- ale w jakim słowie? po polsku, czy po portugalsku?
- no ale jak się pisze "sz"? bo tata powiedział mi, żebym napisał zdanie dziesięciowyrazowe.
spoglądam na kartkę, a tam rzeczywiście prawie 10 słów: papá, oi, poças, vá lá, joga a bola comigo. (tato, hej, cholera, no weź, zagraj ze mną w piłkę). a "sz" potrzebne było do słowa "poças" (cholera). taki mundry syn mi rośnie.
- ale w jakim słowie? po polsku, czy po portugalsku?
- no ale jak się pisze "sz"? bo tata powiedział mi, żebym napisał zdanie dziesięciowyrazowe.
spoglądam na kartkę, a tam rzeczywiście prawie 10 słów: papá, oi, poças, vá lá, joga a bola comigo. (tato, hej, cholera, no weź, zagraj ze mną w piłkę). a "sz" potrzebne było do słowa "poças" (cholera). taki mundry syn mi rośnie.
środa, 4 czerwca 2014
na ostatnich nogach
naczytawszy się ostatnio w temacie, wiem, że nie jestem sama, że wiele kobiet czuję się tak jak ja, ale mimo tego nieodkrywczo wyznam: padam na pysk i żadna ze mnie supermama.
przez ostatnich kilka dni stosik papierów na moim biurku rośnie i na każde pięć spraw, które udaje mi się wypchnąć, pojawia się kolejnych osiem. po każdym spotkaniu, telefonie, wymianie korespondencji w temacie musi pozostać ślad - notatka, raport, kolejna korespondencja, uprzejmie donoszę, a ja już nie mam siły - ani na te spotkania, ani na te donosy, ani na te notatki. muszę się spakować - muszę pozamykać tysiąc spraw - muszę mieć czas dla moich dzieci - muszę się też czasem wyspać - muszę mieć czas na nieodmóżdżającą lekturę...
na pocieszenie dostałam na najbliższy tydzień (czyli w praktyce na weekend, bo kiedy indziej? tylko w sobotni i niedzielny poranek, kiedy dziateczki słodko śpią...) megaasajnment, który nie byłby wcale mega, gdyby nie to, że na co dzień się tą dziedziną w ogóle nie zajmuję i doczytanie się, o co chodzi, a następnie ujęcie tego w sensowne słowa, zajmie mi kupę czasu. nawet wliczając w to copy-paste z fachowych i supermerytorycznych notatek koleżanki, którą zastępuję :)
przerwa szkolna się skończyła, dzieci powróciły do nauki, na ulice powróciły w związku z tym gigantyczne korki. kiedy już wreszcie dojadę do domu, kiedy wczołgam się na ganek, odstawię torby, rozpakuję zakupy, wykąpię się, przebiorę, coś zjem, a w międzyczasie poprzytulam, okrzyczę, powymyślam zabawy, spełnię liczne życzenia, odpowiem na palące pytania... kiedy już to wszystko zrobię, jest ciemna noc, a ja nie mam siły podnieść ręki, baaa, palcem w laczku nie mam siły ruszyć. i czuję, że to już moje ostatnie zapasy energii, że dłużej tak nie dam rady, więc odliczam w duchu dni do urlopu (15).
dziś los jest łaskawy: mogę najpierw się oporządzić, a potem być dobrą mamą, bo julek litościwie zasnął na kanapie, a józio równie litościwie ogląda bajkę.
przez ostatnich kilka dni stosik papierów na moim biurku rośnie i na każde pięć spraw, które udaje mi się wypchnąć, pojawia się kolejnych osiem. po każdym spotkaniu, telefonie, wymianie korespondencji w temacie musi pozostać ślad - notatka, raport, kolejna korespondencja, uprzejmie donoszę, a ja już nie mam siły - ani na te spotkania, ani na te donosy, ani na te notatki. muszę się spakować - muszę pozamykać tysiąc spraw - muszę mieć czas dla moich dzieci - muszę się też czasem wyspać - muszę mieć czas na nieodmóżdżającą lekturę...
na pocieszenie dostałam na najbliższy tydzień (czyli w praktyce na weekend, bo kiedy indziej? tylko w sobotni i niedzielny poranek, kiedy dziateczki słodko śpią...) megaasajnment, który nie byłby wcale mega, gdyby nie to, że na co dzień się tą dziedziną w ogóle nie zajmuję i doczytanie się, o co chodzi, a następnie ujęcie tego w sensowne słowa, zajmie mi kupę czasu. nawet wliczając w to copy-paste z fachowych i supermerytorycznych notatek koleżanki, którą zastępuję :)
przerwa szkolna się skończyła, dzieci powróciły do nauki, na ulice powróciły w związku z tym gigantyczne korki. kiedy już wreszcie dojadę do domu, kiedy wczołgam się na ganek, odstawię torby, rozpakuję zakupy, wykąpię się, przebiorę, coś zjem, a w międzyczasie poprzytulam, okrzyczę, powymyślam zabawy, spełnię liczne życzenia, odpowiem na palące pytania... kiedy już to wszystko zrobię, jest ciemna noc, a ja nie mam siły podnieść ręki, baaa, palcem w laczku nie mam siły ruszyć. i czuję, że to już moje ostatnie zapasy energii, że dłużej tak nie dam rady, więc odliczam w duchu dni do urlopu (15).
dziś los jest łaskawy: mogę najpierw się oporządzić, a potem być dobrą mamą, bo julek litościwie zasnął na kanapie, a józio równie litościwie ogląda bajkę.
wtorek, 3 czerwca 2014
pokory!
rzeczywistość (ręcyma młodych) dała koci wczoraj prztyczka w nos. mało bolesnego, to prawda, biorąc pod uwagę liczne głębokie nieszczęścia pałętające się po wszechświecie, ale wciąż - jest to próbka tego, co wszechświat z nami zrobi, żeby udowodnić, że planować to my sobie możemy, owszem.
wczoraj po południu przeglądałam szafki kuchenne pod kątem tego, co rozdać, a co zabrać - moje kolekcjonerskie foremki do ciast i ciasteczek, gofrownica, jakaś filiżanka rodowa na pamiątkę, no i mój ulubiony kubeczek z bambusem, zakupiony parę lat temu za jedyne nieopodatkowane 19,95 w libańskim sklepie z porcelaną. tak, kubeczek zabrać koniecznie, jest taki słodki - jak od babci rewki. i tak sobie skonstatowałam, listę zamknęłam mentalnie, a pół godziny później rozległ się brzdęk i kubeczek z bambusem rozpadł się na tysiąc kawałeczków, strącony na podłogę przez julka, który akurat był helikopterem i wywijał w powietrzu t-shirtem taty jak śmigłem.
wszechświat uśmiechnął się z przekąsem: to mówisz, kociu, że co jeszcze chciałaś zabrać? maszynę do szycia? komputer? buahahahahaha!
wczoraj po południu przeglądałam szafki kuchenne pod kątem tego, co rozdać, a co zabrać - moje kolekcjonerskie foremki do ciast i ciasteczek, gofrownica, jakaś filiżanka rodowa na pamiątkę, no i mój ulubiony kubeczek z bambusem, zakupiony parę lat temu za jedyne nieopodatkowane 19,95 w libańskim sklepie z porcelaną. tak, kubeczek zabrać koniecznie, jest taki słodki - jak od babci rewki. i tak sobie skonstatowałam, listę zamknęłam mentalnie, a pół godziny później rozległ się brzdęk i kubeczek z bambusem rozpadł się na tysiąc kawałeczków, strącony na podłogę przez julka, który akurat był helikopterem i wywijał w powietrzu t-shirtem taty jak śmigłem.
wszechświat uśmiechnął się z przekąsem: to mówisz, kociu, że co jeszcze chciałaś zabrać? maszynę do szycia? komputer? buahahahahaha!
Subskrybuj:
Posty (Atom)