jaś-nie-pan udaje, że ma grypę (bo tak naprawdę to wiemy, chce być po prostu w centrum uwagi, jak każdy facet, nawet 7-tygodniowy), więc trafiliśmy przedwczoraj na oddział pediatryczny.
najnieprzyjemniejszym aspektem jest odsysanie gluta z nosa i gardła aspiratorem. najlepszym - że umieścili nas w izolatce, więc cisza i spokój, zakaz odwiedzin (tylko mąż zastępuje mnie na 2h dziennie, żebym mogła pojechać do domu, wykąpać się, przebrać i ucałować stęsknioną zochę), a personel, owszem, zagląda często, ale ogranicza swój pobyt u nas do minimum.
mamy widok na pobliska szkołę i dziateczki zasuwające o poranku na lekcje - miodzio dla tego, kogo nie obejmuje już obowiązek szkolny! :)
młody, podpięty do pulsoksymetru od 48 godzin, ma się raczej dobrze, na szczęście. matka miała wreszcie okazję sprawdzić, jak się śpi na rozkładanych fotelach, które znamy z seriali o lekarzach. nie śpi się wcale źle. trzeba tylko skoordynować ruchy (rozumiecie, mindfulness, skupienie i pełna świadomość celowości każdej czynności), bo fotel stawia opór przy rozkładaniu, a składa się nawet przy puszczeniu bąka, sadzając zaspaną matkę do pionu.
mindfulness w wydaniu szpitalnym wyraża się również tym, że ubikacja nie ma klapy, więc na pierwszy rzut oka (w środku nocy, nad ranem, bez okularów) wygląda tak samo jak znajdujący się zaraz obok bidet. trzeba się skupić i świadomie wybrać, gdzie postawimy porannego klocka. ale niewymiernym plusem jest fakt, że jako izolowani mamy własną łazienkę, żeby nie zarażać innych; rodzice z sal niezakaźnych korzystają ze wspólnych łazienek na korytarzu. postawienie klocka w bidecie we wspólnej łazience byłoby zdecydowanie faux pas.
dodam jeszcze na marginesie, że w szpitalnej stołówce rozpoznają mnie wszystkie pielęgniarki z porodówki, ba! pamiętają nawet, że urodził się syn (a nie córka) i że miał dziwne imię :) poczytuję to sobie za komplement, bo od narodzin jasia każda z nich miała pod opieką kilkaset ciężarnych. a tu proszę: witamy się z uśmiechem nad zapiekanką warzywną i zupą-wodzianką.
co do imienia, to portugalska wymowa imienia "jan" ("żan") niezmiennie mnie bawi i przypomina piosenkę earthy kitt:
Hey Jacque
Have you seen Louie
Is he still in Paree?
I wait day after day
in that cafe, down by the river
i tak oto, hospitalizujemy się nieco z przymrużeniem oka. za chwilę obchód - może już dziś nas wypuszczą do domu. trzymajcie kciuki!
I co, i co? Prosimy o kontynuację!
OdpowiedzUsuńA., kiedy pokazuję mu zdjęcia Żana, hyhy, niezmiennie komentuje: "That's a fine looking Slavic baby right there."