zapomniałam się pochwalić, a właściwie publicznie pochwalić młodszego syna, alias króla juliana, który zdał pięknie egzaminy wstępne do państwowej szkoły muzycznej, a w związku z tym od września zaczyna pobieranie nauk w klasie trąbki.
będziemy mieć zatem w domu skrzypka, perkusistę i trębacza. zośka jak na razie wykazuje pewne talenty wokalne, ale używa ich w ścisle określonym celu zdobycia cycka i wymożenia noszenia na rękach w pionie, skąd można obserwować życie rodzinne, bo horyzontalnie z pozycji kanapy to zdecydowanie no fun.
uchowałam się ja jedna dyletantka muzyczna, ale jako że zadeklarowałam, iż w dzieciństwie pobierałam lekcje gry na pianinie, józik mi teraz nie odpuszcza, bo jak wszyscy to wszyscy, matka też ma grać (i ćwiczyć, godzinami ćwiczyć...). odpowiadam wymijająco, że tak, owszem, z przyjemnością, jak już zaliczę rok i będę miała czas siąść przy pianinie w celu innym niż okresowe odkurzenie klawiatury.
a do końca roku i egzaminów już tylko 2 miesiące, minie w okamgnieniu, a potem już upragnione WAKACJE!!!
niedziela, 29 kwietnia 2018
środa, 25 kwietnia 2018
drugi semestr w pełni, sesja za progiem...
już nie wiem, w co ręce włożyć, rzeczywistość mi się nieco zagęściła.
pierwszy semestr minął jak sen jaki złoty, zostały po nim jedynie kujońskie oceny, które napawają mnie bezbrzeżną dumą. w drugim semestrze harmonogramy zajęć tak napięte, że tylko siła woli i wrodzona inercja chronią mnie przed popadnięciem w depresję/ w panikę (niepotrzebne skreślić). stosuje zasadę "um dia de cada vez", czyli krok po kroku i nigdy zbyt wiele na raz, i na razie jakoś jeszcze nie zwariowałam.
rozbroił mnie jednakowoż moj lekarz rodzinny (kawaler, młodszy ode mnie o jakieś pięć lat) na wizycie kontrolnej poporodowej: pani kociu, niech pani uważa, doktorat jest zabójczy dla związków. doktoranci mają tyle roboty, jeśli chcą wszystko zamknąć w terminie, że rodzina i partner schodzą na drugi plan, i kończy się rozwodami...
zapodałam temat na kolejnych zajęciach z naszą profesor prowadzącą, na co ona zastanowiła się chwilę i stwierdziła: no patrz, rzeczywiście! i ja, i wszystkie znane mi koleżanki rozwiodły się jeszcze przed obroną doktoratu! a nie, czekaj! kasiu (zwróciła się do goszczącej na zajęciach młodej naukowczyni), ty się nie rozwiodłaś, prawda? kasia: nie, nie rozwiodłam się, ale ja się nie liczę, bo mojego męża nigdy nie ma, on nawet nie zauważył, że napisałam i obroniłam doktorat...
i tak to optymistycznie w temacie rozwodów, z czego podobno mój osobisty, bez związku z doktoratem, ma być orzeczony w najbliższy poniedziałek, ale nie uwierzę, dopóki nie zobaczę, bo wielokrotnie mnie już zaskoczył portugalski wymiar sprawiedliwości w ciągu ostatnich czterech lat.
poza tym dzieciny rosną, z czego dwaj starsi wzwyż, a najmłodsza głównie wszerz, zwiększając ilość podbródków. noce przesypiamy, w ciągu dnia filarem organizacji jest babka, tytan pracy, która przejęła dom, a przede wszystkim kuchnię, pralkę i żelazko, w ziwązku z czym nie przymieramy głodem, bo ja bym ze wszystkim nie dała rady za chiny ludowe.
a skoro mowa o niedawaniu rady - wracam do moich lektur, z których pilnie coś się musi urodzić, jeśli mi miłe kujońskie (albo w ogóle pozytywne) oceny z metodologii i innych zajęć.
pierwszy semestr minął jak sen jaki złoty, zostały po nim jedynie kujońskie oceny, które napawają mnie bezbrzeżną dumą. w drugim semestrze harmonogramy zajęć tak napięte, że tylko siła woli i wrodzona inercja chronią mnie przed popadnięciem w depresję/ w panikę (niepotrzebne skreślić). stosuje zasadę "um dia de cada vez", czyli krok po kroku i nigdy zbyt wiele na raz, i na razie jakoś jeszcze nie zwariowałam.
rozbroił mnie jednakowoż moj lekarz rodzinny (kawaler, młodszy ode mnie o jakieś pięć lat) na wizycie kontrolnej poporodowej: pani kociu, niech pani uważa, doktorat jest zabójczy dla związków. doktoranci mają tyle roboty, jeśli chcą wszystko zamknąć w terminie, że rodzina i partner schodzą na drugi plan, i kończy się rozwodami...
zapodałam temat na kolejnych zajęciach z naszą profesor prowadzącą, na co ona zastanowiła się chwilę i stwierdziła: no patrz, rzeczywiście! i ja, i wszystkie znane mi koleżanki rozwiodły się jeszcze przed obroną doktoratu! a nie, czekaj! kasiu (zwróciła się do goszczącej na zajęciach młodej naukowczyni), ty się nie rozwiodłaś, prawda? kasia: nie, nie rozwiodłam się, ale ja się nie liczę, bo mojego męża nigdy nie ma, on nawet nie zauważył, że napisałam i obroniłam doktorat...
i tak to optymistycznie w temacie rozwodów, z czego podobno mój osobisty, bez związku z doktoratem, ma być orzeczony w najbliższy poniedziałek, ale nie uwierzę, dopóki nie zobaczę, bo wielokrotnie mnie już zaskoczył portugalski wymiar sprawiedliwości w ciągu ostatnich czterech lat.
poza tym dzieciny rosną, z czego dwaj starsi wzwyż, a najmłodsza głównie wszerz, zwiększając ilość podbródków. noce przesypiamy, w ciągu dnia filarem organizacji jest babka, tytan pracy, która przejęła dom, a przede wszystkim kuchnię, pralkę i żelazko, w ziwązku z czym nie przymieramy głodem, bo ja bym ze wszystkim nie dała rady za chiny ludowe.
a skoro mowa o niedawaniu rady - wracam do moich lektur, z których pilnie coś się musi urodzić, jeśli mi miłe kujońskie (albo w ogóle pozytywne) oceny z metodologii i innych zajęć.
Subskrybuj:
Posty (Atom)