od wczoraj oficjalnie koniec rocznego bezrobocia.
zajechaliśmy w niedzielę wieczorem do wsi, samochodem obładowanym po dziurki w dachu (jakie dziurki?? 10 lat gwarancji na korozję, tfu, na psa urok!), a ładunek składał się jedynie z absolutnie niezbędnych rzeczy, bo to taka nasza tradycyjna przeprowadzka na pełnej improwizacji. reszta rzeczy kiedyśtam dojedzie furgonetką, jak umówię furgonetkę i popakuję resztę kartonów.
dzieci zostawiłam babce i pognałam na wieś, szukać otwartego spożywczego w celu zakupu mleka i jajek. w niedzielę normalnie wszystko jest otwarte, ale nie wzięłam pod uwagę, że 15 było święto, w miejscowej tradycji w wersji matka boska lodowcowa. drzwi spożywczego zamknięte na głucho, a na placyku opodal niedobitki festynu. z głośników w knajpce leci muzyka taneczna w rytmie nieskomplikowanym i o takiej treści, pod zieloną plandeką długi stół, przy nim kilku obuwateli i tyleż obywatelek popija piwo i spożywa grilla naszego powszedniego; w pobliskich krzakach szcza nieskrępowanie obywatel; przy latarni ulicznej stoi owca - pewnie na koniec grillowania odprowadzi go do domu.
ech, pomyślałam, od razu człowiek czuje się jak w domu!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz