kilka dni temu kładę się spać z mokrą głową - tak jak to czynię od lat, co prawda ze szwankiem dla porannej fryzury, ale bez konsekwencji w postaci kataru czy przeziębienia, którymi maniek systematycznie straszy dzieci po kąpieli.
józio pakuje się do mojego łóżka. cmik, cmok, mac, mac.
- mamusiu, masz morke włosy.
- tak synku, ja ich nigdy nie suszę, schną same.
- dlaczego ich nie suszysz?
- bo mi się nie chce. zobacz, sa długie, wysuszenie ich suszarką zajmuje co najmniej pół godziny, a ja wieczorem jestem zmęczona i nie mam na to ochoty. do rana wyschną same.
- mamusiu, a dlaczego polki nie suszą włosów?
- ??!!... synuś, nie "polki", tylko "mamusia". to mamusia nie lubi suszyć włosów. inne polki suszą włosy suszarką, jeśli im się akurat chce.
i tu zastanawiam się, czy to aby nie pokłosie częstych ostatnio rozmów przy stole o różnicach kulturowych i kulinarnych, w wyniku czego józio już wie, że tatuś jest portugalczykiem, a mamusia polką, a w ogóle paszportów to mają jeszcze więcej, niżby z tego faktu wynikało...
julek natomiast wie, że czy to od ojca portugalczyka, czy od matki polki, jedzenie zawsze dostanie w obfitości i to w zupełności wystarczy mu do zachowania pogody ducha.
poza tym za wielki sukces poczytuję sobie, iż wczoraj józio nauczył się pisać moje (i swoje) nazwisko, bo musimy uczciwie przyznać, że jest ono trudne, nawet dla dorosłych :-)
nazwisko po ojcu nauczył się pisać już jakiś czas temu, ale co to za filozofia - pięć liter i żadnych dyftongów :-D
czwartek, 25 lipca 2013
wtorek, 23 lipca 2013
do urlopu 4 dni...
odliczam z radością. tym bardziej, że jest to część większego odliczania malejącego, co wobec faktu, iż coraz bardziej nieznoszę mojej pracy, przynosi mi pewną ulgę.
jasna sprawa, że przed urlopem mam jeszcze tyle rzeczy na liście "do odhaczenia", że nie sposób wyjechać z tzw. czystym sumieniem, ale ze względu na moje postępujące zepsucie moralne, objawiające się m.in. ponawianymi odmowami spędzania w pracy 12h na dobę nad idiotycznymi nikomu niepotrzebnymi papierami - wyjadę z lekkim sercem.
wracam w tym tygodniu do pracy o przyzwoitych godzinach i biorę młodych na mały spacerek do sklepu. wczoraj jeździmy wózkiem po hali, józio czyta: "lac-ti-ci-ni-os... mamo, co to jest lacticionios?", "produkty mleczne." "acha. pa-da-ri-a. mamo, to chlebek!", "tak synku", odpowiadam spokojnie, ale puchnę z dumy i uważam, żeby nie unieść się pod sufit hali. dojeżdżamy do kasy, józio dostaje do ręki kartę sklepu, żeby zapłacić, czyta przy kasjerce: "kero cartao cliente numero..." i odczytuje 20-cyfrowy numer karty. kasjerka otwiera buzię ze zdziwienia. na to włacza się julek i odczytuje bezbłędnie wszystkie cyfry z sumy rachunku, wyświetlającej się na ekranie kasy. kasjerka zbiera szczękę z podłogi - "jak to możliwe, że ten mały zna cyfry? jak to możliwe, że ten starszy już umie czytać?!" odpowiadam od niechcenia: "w mojej rodzinie to normalne, że małe dzieci umieją czytać i liczyć."
...ale w środku wiem, że 90% zasługi jest mańka, który od kilku miesięcy intensywnie uczy józia pisać, czytać i liczyć - chyba z zazdrości, jak mu powtórzyłam kilka razy, że ja czytałam i pisałam w wieku lat 4, bo pewnie stwierdził, że jego syn nie będzie gorszy, hihihiih. a julek nauczył się przez przypadek, przy okazji.
wracamy do domu, przeskakujemy śmierdzące kałuże ścieków wypływające z pełnych studzienek, mijamy ulicznego sprzedawcę wtyczek i ładowarek do telefonów, refleksyjnie dłubiącego w nosie, truchtamy zakurzoną ulicą - wracam na ziemię. ostatni odcinek pozwalam józiowi podbiec samodzielnie do naszej bramy, co ten czyni w radosnych podskokach, a sama idę kilkanaście metrów za nim, z julkiem za rękę. pod naszą bramą zaparkował samochód, znajomy ojciec pakuje do fotelika dziecko odebrane ze żłobka naprzeciwko. macham do niego ręką, witamy się z daleka - i słyszę, że za mną jedzie samochód, jedzie szybko - zbyt szybko, jak na wąską jednokierunkową ulicę, na której jest żłobek, a po południu, kiedy rodzice odbierają dzieci, ulica jest pełna maluchów. wołam do józia - "stań przy naszej bramie" - i w tym momencie znajomy tata, widząc, że mam do przejścia jeszcze 15 metrów, a pindzie w dżipie za mną jakoś cholernie się spieszy, złapał józia za ramię. józio zaczął się wyrywać, bo faceta nie zna. zrobiło się zamieszanie. a ta cipa, zamiast się zatrzymać i poczekać spokojnie pół minuty, aż sytuacja wyrywającego się na ulicę dziecka zostanie opanowana, nawet nie zwalnia, tylko zaczyna trąbić. zagotowało się we mnie, bo przez te kilka sekund dziunia prawie zaparkowała mi w dupie, oczywiście hamując z piskiem opon (tutaj w bocznych ulicach raczej nie ma chodników, jedyną opcją jest iść środkiem ulicy, bo po bokach zaparkowane są samochody), więc odwróciłam się przed jej maską i pytam "dokąd się pani tak spieszy?" widząc wyraz absolutnje bezmyślności na okrągłej twarzy, zrezygnowałam z dalszych pytań. wzięłam józia za rękę, podziękowałam znajomemu za szybką reakcję i weszłam z dziećmi do domu.
wieczorem czytamy z józiem kolejny rodział drugiego już tomu przygód pirata rabarbara. potem józio czyta samodzielnie tytuł książki. literuje raz, literuje drugi raz i stwierdza "mamusiu, mam trudności z czytaniem". "nie przejmuj się, synku - mówię - po polsku czyta się trochę inaczej, niż po portugalsku, z czasem będzie ci szło łatwiej." "nie, mamo, mam trudności z czytaniem, bo strasznie chce mi się kupę... możesz pójść ze mną do łazienki?"
a teraz, moi drodzy, zakładam dżinsy i coś, czego nie żal będzie ubrudzić, bo dziś w ramach odhaczania listy przedurlopowych zadań, znowu będę przestawiać zakurzone pudła - przygotowuję dużą przesyłkę.
jasna sprawa, że przed urlopem mam jeszcze tyle rzeczy na liście "do odhaczenia", że nie sposób wyjechać z tzw. czystym sumieniem, ale ze względu na moje postępujące zepsucie moralne, objawiające się m.in. ponawianymi odmowami spędzania w pracy 12h na dobę nad idiotycznymi nikomu niepotrzebnymi papierami - wyjadę z lekkim sercem.
wracam w tym tygodniu do pracy o przyzwoitych godzinach i biorę młodych na mały spacerek do sklepu. wczoraj jeździmy wózkiem po hali, józio czyta: "lac-ti-ci-ni-os... mamo, co to jest lacticionios?", "produkty mleczne." "acha. pa-da-ri-a. mamo, to chlebek!", "tak synku", odpowiadam spokojnie, ale puchnę z dumy i uważam, żeby nie unieść się pod sufit hali. dojeżdżamy do kasy, józio dostaje do ręki kartę sklepu, żeby zapłacić, czyta przy kasjerce: "kero cartao cliente numero..." i odczytuje 20-cyfrowy numer karty. kasjerka otwiera buzię ze zdziwienia. na to włacza się julek i odczytuje bezbłędnie wszystkie cyfry z sumy rachunku, wyświetlającej się na ekranie kasy. kasjerka zbiera szczękę z podłogi - "jak to możliwe, że ten mały zna cyfry? jak to możliwe, że ten starszy już umie czytać?!" odpowiadam od niechcenia: "w mojej rodzinie to normalne, że małe dzieci umieją czytać i liczyć."
...ale w środku wiem, że 90% zasługi jest mańka, który od kilku miesięcy intensywnie uczy józia pisać, czytać i liczyć - chyba z zazdrości, jak mu powtórzyłam kilka razy, że ja czytałam i pisałam w wieku lat 4, bo pewnie stwierdził, że jego syn nie będzie gorszy, hihihiih. a julek nauczył się przez przypadek, przy okazji.
wracamy do domu, przeskakujemy śmierdzące kałuże ścieków wypływające z pełnych studzienek, mijamy ulicznego sprzedawcę wtyczek i ładowarek do telefonów, refleksyjnie dłubiącego w nosie, truchtamy zakurzoną ulicą - wracam na ziemię. ostatni odcinek pozwalam józiowi podbiec samodzielnie do naszej bramy, co ten czyni w radosnych podskokach, a sama idę kilkanaście metrów za nim, z julkiem za rękę. pod naszą bramą zaparkował samochód, znajomy ojciec pakuje do fotelika dziecko odebrane ze żłobka naprzeciwko. macham do niego ręką, witamy się z daleka - i słyszę, że za mną jedzie samochód, jedzie szybko - zbyt szybko, jak na wąską jednokierunkową ulicę, na której jest żłobek, a po południu, kiedy rodzice odbierają dzieci, ulica jest pełna maluchów. wołam do józia - "stań przy naszej bramie" - i w tym momencie znajomy tata, widząc, że mam do przejścia jeszcze 15 metrów, a pindzie w dżipie za mną jakoś cholernie się spieszy, złapał józia za ramię. józio zaczął się wyrywać, bo faceta nie zna. zrobiło się zamieszanie. a ta cipa, zamiast się zatrzymać i poczekać spokojnie pół minuty, aż sytuacja wyrywającego się na ulicę dziecka zostanie opanowana, nawet nie zwalnia, tylko zaczyna trąbić. zagotowało się we mnie, bo przez te kilka sekund dziunia prawie zaparkowała mi w dupie, oczywiście hamując z piskiem opon (tutaj w bocznych ulicach raczej nie ma chodników, jedyną opcją jest iść środkiem ulicy, bo po bokach zaparkowane są samochody), więc odwróciłam się przed jej maską i pytam "dokąd się pani tak spieszy?" widząc wyraz absolutnje bezmyślności na okrągłej twarzy, zrezygnowałam z dalszych pytań. wzięłam józia za rękę, podziękowałam znajomemu za szybką reakcję i weszłam z dziećmi do domu.
wieczorem czytamy z józiem kolejny rodział drugiego już tomu przygód pirata rabarbara. potem józio czyta samodzielnie tytuł książki. literuje raz, literuje drugi raz i stwierdza "mamusiu, mam trudności z czytaniem". "nie przejmuj się, synku - mówię - po polsku czyta się trochę inaczej, niż po portugalsku, z czasem będzie ci szło łatwiej." "nie, mamo, mam trudności z czytaniem, bo strasznie chce mi się kupę... możesz pójść ze mną do łazienki?"
a teraz, moi drodzy, zakładam dżinsy i coś, czego nie żal będzie ubrudzić, bo dziś w ramach odhaczania listy przedurlopowych zadań, znowu będę przestawiać zakurzone pudła - przygotowuję dużą przesyłkę.
niedziela, 14 lipca 2013
dziś na poważnie
nie dospałam z piątku na sobotę, bo do 1.30 doczytywałam tochmana "jakbyś kamień jadła".
teraz trawię lekturę, ale jest twarda jak ten kamień i śni mi się po nocach, wraca wielokrotnie w ciągu dnia.
wojna, przesiedlenia i czystki w bośni zaczęły się w 1992r., akurat koniec mojej podstawówki. z tamtego czasu w ogóle nie przypominam sobie nic, oprócz mglistych haseł powtarzających się w mediach, "wojna w b. jugosławii". po reportażu doczytałam trochę w necie i nie opuszcza mnie przerażenie. tym większe, że obecne pod srebrenicą siły pokojowe onz biernie przyglądały się morderstwom, gwałtom, stacjonując płot w płot z magazynami i polami, na których dokonała się masakra. to jak deja vu sceny z "shooting the dogs" - nie wiem, czy bardziej bezsilność, czy obojętność. i ten stary, dobrze znany motyw z podłej historii ludzkości - że wieloletni sąsiedzi obracają się przeciw sąsiadom, kiedy tylko nadarzą się sprzyjajace okoliczności; sąsiedzi, koleżanki z podwórka, koledzy ze szkoły. trawię.
teraz trawię lekturę, ale jest twarda jak ten kamień i śni mi się po nocach, wraca wielokrotnie w ciągu dnia.
wojna, przesiedlenia i czystki w bośni zaczęły się w 1992r., akurat koniec mojej podstawówki. z tamtego czasu w ogóle nie przypominam sobie nic, oprócz mglistych haseł powtarzających się w mediach, "wojna w b. jugosławii". po reportażu doczytałam trochę w necie i nie opuszcza mnie przerażenie. tym większe, że obecne pod srebrenicą siły pokojowe onz biernie przyglądały się morderstwom, gwałtom, stacjonując płot w płot z magazynami i polami, na których dokonała się masakra. to jak deja vu sceny z "shooting the dogs" - nie wiem, czy bardziej bezsilność, czy obojętność. i ten stary, dobrze znany motyw z podłej historii ludzkości - że wieloletni sąsiedzi obracają się przeciw sąsiadom, kiedy tylko nadarzą się sprzyjajace okoliczności; sąsiedzi, koleżanki z podwórka, koledzy ze szkoły. trawię.
Subskrybuj:
Posty (Atom)