środa, 19 lutego 2020

bendonc młodym rekonwalescentem

jasiek oczywiście wypisany do domu do dwóch nocach i właściwie już całkiem doszedł do siebie, chociaż dłuższą chwilę mu to zajęło. rośnie piękny okrąglutki.

w miedzyczasie zocha wystrzeliła ze słownictwem, a także z całkiem zgrabnymi zdaniami, których, przyznam, po części nie rozumiemy. ukuła też słowo-wytrych: akejaja. oznacza wszystko, w zależności od kontekstu, czyli tak naprawdę nie wiemy, co oznacza, ale brzmi fajnie i się przyjęło.

w innych naszych bojach i potyczkach bez większych zmian. chwilami czujemy się totalnie przygnieceni i zdeptani, chwilami mobilizujemy się do ostrej walki. czas płynie. dzieci rosną. nie pozwalamy, aby zły człowiek odebrał nam radość życia i zaraził swoim zgorzknieniem i frustracją.

sobota, 18 stycznia 2020

bendonc młodym pacjentem...

jaś-nie-pan udaje, że ma grypę (bo tak naprawdę to wiemy, chce być po prostu w centrum uwagi, jak każdy facet, nawet 7-tygodniowy), więc trafiliśmy przedwczoraj na oddział pediatryczny.

najnieprzyjemniejszym aspektem jest odsysanie gluta z nosa i gardła aspiratorem. najlepszym - że umieścili nas w izolatce, więc cisza i spokój, zakaz odwiedzin (tylko mąż zastępuje mnie na 2h dziennie, żebym mogła pojechać do domu, wykąpać się, przebrać i ucałować stęsknioną zochę), a personel, owszem, zagląda często, ale ogranicza swój pobyt u nas do minimum.

mamy widok na pobliska szkołę i dziateczki zasuwające o poranku na lekcje - miodzio dla tego, kogo nie obejmuje już obowiązek szkolny! :)

młody, podpięty do pulsoksymetru od 48 godzin, ma się raczej dobrze, na szczęście. matka miała wreszcie okazję sprawdzić, jak się śpi na rozkładanych fotelach, które znamy z seriali o lekarzach. nie śpi się wcale źle. trzeba tylko skoordynować ruchy (rozumiecie, mindfulness, skupienie i pełna świadomość celowości każdej czynności), bo fotel stawia opór przy rozkładaniu, a składa się nawet przy puszczeniu bąka, sadzając zaspaną matkę do pionu.

mindfulness w wydaniu szpitalnym wyraża się również tym, że ubikacja nie ma klapy, więc na pierwszy rzut oka (w środku nocy, nad ranem, bez okularów) wygląda tak samo jak znajdujący się zaraz obok bidet. trzeba się skupić i świadomie wybrać, gdzie postawimy porannego klocka. ale niewymiernym plusem jest fakt, że jako izolowani mamy własną łazienkę, żeby nie zarażać innych; rodzice z sal niezakaźnych korzystają ze wspólnych łazienek na korytarzu. postawienie klocka w bidecie we wspólnej łazience byłoby zdecydowanie faux pas.

dodam jeszcze na marginesie, że w szpitalnej stołówce rozpoznają mnie wszystkie pielęgniarki z porodówki, ba! pamiętają nawet, że urodził się syn (a nie córka) i że miał dziwne imię :) poczytuję to sobie za komplement, bo od narodzin jasia każda z nich miała pod opieką kilkaset ciężarnych. a tu proszę: witamy się z uśmiechem nad zapiekanką warzywną i zupą-wodzianką.

co do imienia, to portugalska wymowa imienia "jan" ("żan") niezmiennie mnie bawi i przypomina piosenkę earthy kitt:

Hey Jacque
Have you seen Louie
Is he still in Paree?
I wait day after day
in that cafe, down by the river

i tak oto, hospitalizujemy się nieco z przymrużeniem oka. za chwilę obchód - może już dziś nas wypuszczą do domu. trzymajcie kciuki!

niedziela, 5 stycznia 2020

sezon zimowy w pełni

sezon zimowy, jak wiadomo, w pełni, nawet w kraju o tak tropikalnym klimacie (buahahaha) jak portugalia. w związku z powyższym w aptekach w całym kraju skończył się paracetamol w syropie dla zasmarkanych dzieci - oświadczył małżonek po powrocie z apteki. myślałam, że sobie ze mnie kpi, ale nie, aptekarka sprawdziła. czyli zima zaskakuje nie tylko drogowców i nie tylko w polsce.

dzieci zasmarkane, my zasmarkani, nasza niania o jednym płucu też zasmarkana. wydawać by się mogło, że dobieramy nianie zgodnie z wytycznymi pfron-u, bo i poprzednia niania, cudowna sąsiadka nasza, też po różnych cięciach - ale nie, to czysty przypadek.

na forum rodaków w portugalii od kilku tygodni pojawiają się wpisy "a czy wy też płakaliście z zimna przez pierwszą zimę spędzona w portugalii?..."

tak, płakałam rzewnymi łzami. pierwszy mój pobyt w portugalii zaczął się pod koniec stycznia 2005 roku. na dworze cudne słoneczko, w domu ziąb taki, że poranne siki zamarzały, zanim dotarły do muszli. wychodziłam z domu, żeby się ogrzać. pierwszego dnia gospodyni przyniosła mi dodatkowy koc, drugiego - dodatkowa grubą kołdrę. trzeciego dnia przyniosła butelkę domowego bimbru.

poza tym - chciałoby się napisać, że wszystko w normie, ale nie, niestety. ostatnie tygodnie starego roku dały nam mocno w kość pod każdym względem, więc nawet ogromna radość z narodzin jasia przyćmiona została mocno ciężarem innych kłopotów. mamy jednakowoż świadomość, że nic nie trwa wiecznie - złość, mściwość, prześladowania i podłości też przemijają. trzymamy się razem i trwamy.

tego również i wam życzę w tym roku: wytrwałości, siły, radości nawet pośród zmartwień.

czwartek, 1 sierpnia 2019

suspensy i nagłe zwroty akcji

boszzzz, no nawet nie wiem, od czego zacząć...

rok szkolny się skończył, na szczęście, bo jeszcze jeden taki miesiąc i widzielibyśmy się w tworkach. ale i to zakończenie lekkie nie było.

dziecko starsze, jako uczone w domu, musiało zdać obowiązkowe egzaminy na koniec czwartej klasy, czytaj: matka niemal osiwiała z nerw, wyobrażając sobie, jako to synek pomija na teście dwie strony przez nieuwagę, myli ruch obrotowy ziemi z ruchami robaczkowymi jelit itp. tymczasem syneczek wynudził się na egzaminach, bo pisał przez 40 minut, a pozostałe 50 bazgrał po brudnopisach, składał samoloty z papieru oraz gawędził z pilnującymi go nauczycielkami. na koniec okazało się, że zdał skubaniec wszystko na piąteczki, oprócz czwórczyny z plastyki - ale to mu wybaczę.

do tego musiał zdać egzaminy na koniec tzw. pierwszego cyklu, żeby móc nadal uczęszczać do szkoły muzycznej - i tu go matka straszyła, że jak nie będzie ćwiczył, to egzaminów nie zda, a wtedy umieszczą go w zwykłej szkole, która nam przypada z tytułu rejonizacji, a do której syńcio strasznie chodzić nie chciał (np. dlatego, że daleko i musiałby dojeżdżać atubusem). i tutaj skubaniec matkę zaskoczył, bo zdał na piąteczkę (90%).

i co? i gówno. dostał się do szkoły muzycznej "na pełen etat" (zgodnie z planem), ale nie dostał się do sąsiadującej z nią podstawówki "z braku miejsc". więc system automatycznie przypisał go do tej szkoły, którą przez rok go straszyliśmy... myślałam, że ducha wyzionę, jak zobaczyłam listę nazwisk.

kolejny tydzień spędziłam na przeszukiwaniu bazy danych przepisów regulujących tryb przyjmowania dzieci do szkół, pisaniu odwołań, otrzymywaniu odpowiedzi negatywnych na odwołania, a potem jeszcze na wymianie korespondencji i telefonach do trzech różnych szkół zamieszanych w cały ten prodecer... aż udało mi się przenieść syna do szkoły co prawda nie tak bardzo bliskiej szkole muzycznej, ale wciąż duuużo bliższej niż nasza rejonowa (dojazd 6 minut zamiast 40...), no i do jednej klasy z najlepszym przyjacielem ze szkoły muzycznej (który notabene zdał egzaminy wstępne na 100%, a też nie dostał się do tejże pobliskiej podstawówki "z braku miejsc").

czy na tym koniec zmartwień? och nie. w międzyczasie tysiąc pińcet spraw do załatwienia, a dziś wyszły wstępne wyniki konkursu na stypendia doktoranckie. nie powiem, projekt w ciągu ostatnich miesięcy bardzo dopracowany i poszło mi lepiej, niż rok temu - tym razem jestem na drugim (a nie ósmym) miejscu pod kreską i zabrakło mi 0,022 (a nie 0,125) punktu do minimalnej punktacji, która kwalifikuje do programu stypendialnego. dwadzieścia dwie tysiączne punktu. czysta abstrakcja :) istnieje jednakowoż tryb odwoławczy, z którego tym razem zamierzam skorzystać w ustawowym terminie dziesięciu dni roboczych, albowiem stwierdziłyśmy zgodnie z moja promotorką, że jest o co walczyć.

co wynika z tego wszystkiego? otóż wynika z tego, że nadal jeszcze nie jestem na wakacjach, które mi się należą jak psu zupa. jestem za to nieco w polu, jeśli chodzi o pisanie ostatniej ostatniutkiej pracy zamykającej drugi rok. a trzeba by tę pracę urodzić, zanim skończy się lato i przyjdzie czas wpisywać się na rok trzeci.

ech. damy radę. za dwa tygodnie lecimy o polski. pierogi czekają :D

piątek, 24 maja 2019

przegląd literatury

tak na szybko, szybciuchno:

robię przegląd literatury do części teoretycznej doktoratu. to na razie niewielki wycinek, ale kosztuje wiele pracy. i otóż przeglądam, co mi wyskakuje w bazach danych pod moimi hasłami, czytam abstrakty i chwilami oczom nie wierzę.

wczoraj na ten przykład wlazł mi przed oczy artykuł, w którym amerykańska autorka broni tezy, jakoby nastolatki lgtb były znacznie bardziej narażone na niechcianą ciążę, niż średnia nastolatków (jak wiemy, z natury durnowatych i szarpanych przez wichry hormonów).

jakżeż to??? - zapytuję, rewidując w myśli naprędce to wszytko, co wiedziałam o ludzkiej reprodukcji w powiązaniu z orientacją seksualną - i czy miała na myśli jedynie dziewczęta, czy również chłopców? (bo akurat w abstrakcie nie precyzuje)

wracam do czytania abstraktów...


niedziela, 6 stycznia 2019

i oto styczeń, miesiąc mocnych postanowień

moi drodzy, zaniedbałam się z tym blogiem, przyznaję i biję się w mleczne piersi. czasu nie starcza na nic, najmłodsze dziecko nauczyło się przemieszczać po domu z prędkością światła (preferowane kierunki: schody na piętro, kominek, regał z książkami matki), konfitury pomarańczowe przypalają się na kuchence, a tu jeszcze trzeba by przytachać słoiki z garażu, doktorat macha z półki ogonem, były mąż śle skargi do sądu rodzinnego, komisji ochrony nieletnich oraz prokuratury, słowem - dzieje się, dzieje...

ale po kolei.

byliśmy na wakacjach w polsce, przejazd samochodem z trójka dzieci przez całą europę był co najmniej ekscytujący.

zapamiętałam z hiszpanii:
jak mąż przejechał potrąconego psa albo wilka, cholera wie, duże to było. huknęło, samochodem zarzuciło, obudziłam się z wrzaskiem i aż do polski coś nam telepało pod maską, powodując u mnie narastający stres - staniemy, nie staniemy, staniemy, nie staniemy - a w polsce za 10 zeta miły mechanik dogiął wykrzywioną osłonkę czegośtam i przestało telepać; smaczny, tani obiad w kraju basków, w porze sjesty, w jedynej otwartej piwiarni w centrum handlowym, gdzie kelnerzy chodzili, mówili i obsługiwali z taką atencją (i jedna ręka zawsze elegancko za plecami!), jakbyśmy jedli w jakimś ritzu albo innym ekskluzywnym lokalu. był to na naszej trasie jedyny kraj i język, któregośmy za cholerę nie rozumieli, co nie przeszkodziło nam w swobodnym dogadaniu się portuniolem.

z francji:
śmierdzące, brudne publiczne łazienki (centra handlowe, stacje benzynowe, parkingi), za wyjątkiem czyściuchnych łazienek na leśnych parkingach po francuskiej stronie kraju basków. zamalowane na czarno radary przy drogach krajowych, na których do niedawna ograniczenie było 90, a teraz jest 70. lud francuski okazał frustrację na długo przed żółtymi kamizelkami. śniadanie w krzaczorach nad sekwaną. bardzo fajne muzeum komiksu i miasteczko kosmiczne, które zafascynowało młodych.

z luksemburga: tanie paliwo, kręte drogi, oświetlone autostrady i kibelek w supermarkecie za 80 centów..

z belgii: jakieś liczne remonty na autostradach i belgów jadących karnie 2 km poniżej limitu.

z niemiec: absolutne speedowanie na autostradach i szary deszczowy krajobraz (akurat się nam trafiło na podróż). przystanek u rodziców - zawsze super.

z polski - ech, tego nie da się w trzech zdaniach :D cudownie, rodzinnie, szalenie, wesoło, za krótko.

we wrześniu wróciliśmy do starego kieratu, z tą różnicą, że od września chłopcy są w nauczaniu domowym, co z jednej strony obciążyło dodatkowo mój i tak już pękający w szwach grafik, ale jednocześnie dało nam wszystkim trochę luzu, a młodym przede wszystkim czasu na zabawę, byczenie się i normalne dzieciństwo.

sylwestra świętowaliśmy w domu - męska część rodziny oglądała spiraconego aquamana, żeńska młodsza spała słodko mimo fajerwerków, a matka przy komuterze płodziła zaległe dokumenty. o północy zapaliliśmy ogieńki bengalskie (d. dostał w chińskim sklepie tylko numerki 3, 4, 6 i 8 - ważne, że się iskrzyło), obejrzeliśmy wioskowe petardy, zapomnieliśy wznieść toast i zjeść rodzynki, ale za to nie staliśmy w korkach, nie szukaliśmy miejsc parkingowych, nie zmarzliśmy. jak dla mnie - sylwester idealny, w dresach i skarpetkach.

postanowień noworocznych nie mam, bo zapomniałam poczynić. za to chałupa wysprzątana na wysoki połysk, jak od dekady nie była. tak, teściowie przyjechali na święta :)
nawet mój pokój do pracy przeszedł metamorfozę - wszystko posegregowane, poukładane, odkurzone. artystyczny nieład odszedł w siną dal. nadal tylko ja wiem, co gdzie w domu leży.

jest środek zimy, portugalię dopadły przymrozki i ludzie strasznie cierpią w niedogrzanych (a najczęściej w ogóle nieogrzewanych) domach. u nas po polsku, cieplutko i przytulnie. młodzi śpią w majtach i ganiają po domu na bosaka. młoda raczkująca namiętnie gubi skarpety.

a skoro o młodej mowa - zbudziła się właśnie z drzemki, więc koniec laby, czujność wzmożona, dziecko pełza pod nogami i znienacka wyciąga książki z półek.

środa, 30 maja 2018

chrzest i I komunia

tyle przygotowań miesiące przed i oto dziateczki odbyły swoje ceremonie: jedno zostało ochrzczone, drugie przystąpiło do pierwszej komunii. za dwa lata przyjdzie kolej na króla juliana, który już teraz zastanawia się, w jakich butach przystąpi do pierwszej komunii :D

w naszej wesołej parafii (nawet email parafii brzmi "wesoła parafia") celebruje się na wesoło, więc łączonej uroczystości towarzyszyły wybuchy śmiechu, na przemian z chwilami wzruszenia. dwoje chrzczonych dzieci było w wieku dość zaawansowanym - 9 i 10 lat - takie to lokalne zwyczaje. zosia przyjęła polewanie głowy wodą z jordanu ze stoickim spokojem, przesypiając z godnością większość mszy świętej. nie poszła, na szczęście, za przykładem najstarszego brata, który w momencie rozpoczęcia rytuału chrztu ukupsał się po pachy i w związku z tym przez całą uroczystość darł się wniebogłosy, a uspokoił się dopiero, gdy na koniec go przebrałam.

potem nastąpiło małe zamieszanie z restauracją i podstępnym odebraniem nam jednego z trzech zarezerwowanych stolików, ale koniec końcem obyło się bez rozlewu krwi, za to ze znaczną zniżką i szampanem od kierownika restauracji na przeprosiny.

po krótkiej przerwie siedzę zatem znowu w książkach. przez trzy kolejne piątki zaliczam prezentacje z kolejnych przedmiotów, potem oddaję 4 prace pisemne i gdzieś w lipcu mam jeden egzamin. chyba przeżyjemy :-) acz chodzić będziemy na rzęsach.

a potem - w połowie czerwca - urządzamy chłopakom urodziny w sprawdzonym formacie: w parczku wioskowym, z piknikiem, w licznym gronie kolegów szkolnych i pozaszkolnych, z grami, zabawami, supertortem, na luzie i bez stresu. działa zawsze bez pudła, a koszty minimalne.

i w chwile później - wakacje! hurraaaa!!!!