boszzzz, no nawet nie wiem, od czego zacząć...
rok szkolny się skończył, na szczęście, bo jeszcze jeden taki miesiąc i widzielibyśmy się w tworkach. ale i to zakończenie lekkie nie było.
dziecko starsze, jako uczone w domu, musiało zdać obowiązkowe egzaminy na koniec czwartej klasy, czytaj: matka niemal osiwiała z nerw, wyobrażając sobie, jako to synek pomija na teście dwie strony przez nieuwagę, myli ruch obrotowy ziemi z ruchami robaczkowymi jelit itp. tymczasem syneczek wynudził się na egzaminach, bo pisał przez 40 minut, a pozostałe 50 bazgrał po brudnopisach, składał samoloty z papieru oraz gawędził z pilnującymi go nauczycielkami. na koniec okazało się, że zdał skubaniec wszystko na piąteczki, oprócz czwórczyny z plastyki - ale to mu wybaczę.
do tego musiał zdać egzaminy na koniec tzw. pierwszego cyklu, żeby móc nadal uczęszczać do szkoły muzycznej - i tu go matka straszyła, że jak nie będzie ćwiczył, to egzaminów nie zda, a wtedy umieszczą go w zwykłej szkole, która nam przypada z tytułu rejonizacji, a do której syńcio strasznie chodzić nie chciał (np. dlatego, że daleko i musiałby dojeżdżać atubusem). i tutaj skubaniec matkę zaskoczył, bo zdał na piąteczkę (90%).
i co? i gówno. dostał się do szkoły muzycznej "na pełen etat" (zgodnie z planem), ale nie dostał się do sąsiadującej z nią podstawówki "z braku miejsc". więc system automatycznie przypisał go do tej szkoły, którą przez rok go straszyliśmy... myślałam, że ducha wyzionę, jak zobaczyłam listę nazwisk.
kolejny tydzień spędziłam na przeszukiwaniu bazy danych przepisów regulujących tryb przyjmowania dzieci do szkół, pisaniu odwołań, otrzymywaniu odpowiedzi negatywnych na odwołania, a potem jeszcze na wymianie korespondencji i telefonach do trzech różnych szkół zamieszanych w cały ten prodecer... aż udało mi się przenieść syna do szkoły co prawda nie tak bardzo bliskiej szkole muzycznej, ale wciąż duuużo bliższej niż nasza rejonowa (dojazd 6 minut zamiast 40...), no i do jednej klasy z najlepszym przyjacielem ze szkoły muzycznej (który notabene zdał egzaminy wstępne na 100%, a też nie dostał się do tejże pobliskiej podstawówki "z braku miejsc").
czy na tym koniec zmartwień? och nie. w międzyczasie tysiąc pińcet spraw do załatwienia, a dziś wyszły wstępne wyniki konkursu na stypendia doktoranckie. nie powiem, projekt w ciągu ostatnich miesięcy bardzo dopracowany i poszło mi lepiej, niż rok temu - tym razem jestem na drugim (a nie ósmym) miejscu pod kreską i zabrakło mi 0,022 (a nie 0,125) punktu do minimalnej punktacji, która kwalifikuje do programu stypendialnego. dwadzieścia dwie tysiączne punktu. czysta abstrakcja :) istnieje jednakowoż tryb odwoławczy, z którego tym razem zamierzam skorzystać w ustawowym terminie dziesięciu dni roboczych, albowiem stwierdziłyśmy zgodnie z moja promotorką, że jest o co walczyć.
co wynika z tego wszystkiego? otóż wynika z tego, że nadal jeszcze nie jestem na wakacjach, które mi się należą jak psu zupa. jestem za to nieco w polu, jeśli chodzi o pisanie ostatniej ostatniutkiej pracy zamykającej drugi rok. a trzeba by tę pracę urodzić, zanim skończy się lato i przyjdzie czas wpisywać się na rok trzeci.
ech. damy radę. za dwa tygodnie lecimy o polski. pierogi czekają :D