moi drodzy, zaniedbałam się z tym blogiem, przyznaję i biję się w mleczne piersi. czasu nie starcza na nic, najmłodsze dziecko nauczyło się przemieszczać po domu z prędkością światła (preferowane kierunki: schody na piętro, kominek, regał z książkami matki), konfitury pomarańczowe przypalają się na kuchence, a tu jeszcze trzeba by przytachać słoiki z garażu, doktorat macha z półki ogonem, były mąż śle skargi do sądu rodzinnego, komisji ochrony nieletnich oraz prokuratury, słowem - dzieje się, dzieje...
ale po kolei.
byliśmy na wakacjach w polsce, przejazd samochodem z trójka dzieci przez całą europę był co najmniej ekscytujący.
zapamiętałam z hiszpanii:
jak mąż przejechał potrąconego psa albo wilka, cholera wie, duże to było. huknęło, samochodem zarzuciło, obudziłam się z wrzaskiem i aż do polski coś nam telepało pod maską, powodując u mnie narastający stres - staniemy, nie staniemy, staniemy, nie staniemy - a w polsce za 10 zeta miły mechanik dogiął wykrzywioną osłonkę czegośtam i przestało telepać; smaczny, tani obiad w kraju basków, w porze sjesty, w jedynej otwartej piwiarni w centrum handlowym, gdzie kelnerzy chodzili, mówili i obsługiwali z taką atencją (i jedna ręka zawsze elegancko za plecami!), jakbyśmy jedli w jakimś ritzu albo innym ekskluzywnym lokalu. był to na naszej trasie jedyny kraj i język, któregośmy za cholerę nie rozumieli, co nie przeszkodziło nam w swobodnym dogadaniu się portuniolem.
z francji:
śmierdzące, brudne publiczne łazienki (centra handlowe, stacje benzynowe, parkingi), za wyjątkiem czyściuchnych łazienek na leśnych parkingach po francuskiej stronie kraju basków. zamalowane na czarno radary przy drogach krajowych, na których do niedawna ograniczenie było 90, a teraz jest 70. lud francuski okazał frustrację na długo przed żółtymi kamizelkami. śniadanie w krzaczorach nad sekwaną. bardzo fajne muzeum komiksu i miasteczko kosmiczne, które zafascynowało młodych.
z luksemburga: tanie paliwo, kręte drogi, oświetlone autostrady i kibelek w supermarkecie za 80 centów..
z belgii: jakieś liczne remonty na autostradach i belgów jadących karnie 2 km poniżej limitu.
z niemiec: absolutne speedowanie na autostradach i szary deszczowy krajobraz (akurat się nam trafiło na podróż). przystanek u rodziców - zawsze super.
z polski - ech, tego nie da się w trzech zdaniach :D cudownie, rodzinnie, szalenie, wesoło, za krótko.
we wrześniu wróciliśmy do starego kieratu, z tą różnicą, że od września chłopcy są w nauczaniu domowym, co z jednej strony obciążyło dodatkowo mój i tak już pękający w szwach grafik, ale jednocześnie dało nam wszystkim trochę luzu, a młodym przede wszystkim czasu na zabawę, byczenie się i normalne dzieciństwo.
sylwestra świętowaliśmy w domu - męska część rodziny oglądała spiraconego aquamana, żeńska młodsza spała słodko mimo fajerwerków, a matka przy komuterze płodziła zaległe dokumenty. o północy zapaliliśmy ogieńki bengalskie (d. dostał w chińskim sklepie tylko numerki 3, 4, 6 i 8 - ważne, że się iskrzyło), obejrzeliśmy wioskowe petardy, zapomnieliśy wznieść toast i zjeść rodzynki, ale za to nie staliśmy w korkach, nie szukaliśmy miejsc parkingowych, nie zmarzliśmy. jak dla mnie - sylwester idealny, w dresach i skarpetkach.
postanowień noworocznych nie mam, bo zapomniałam poczynić. za to chałupa wysprzątana na wysoki połysk, jak od dekady nie była. tak, teściowie przyjechali na święta :)
nawet mój pokój do pracy przeszedł metamorfozę - wszystko posegregowane, poukładane, odkurzone. artystyczny nieład odszedł w siną dal. nadal tylko ja wiem, co gdzie w domu leży.
jest środek zimy, portugalię dopadły przymrozki i ludzie strasznie cierpią w niedogrzanych (a najczęściej w ogóle nieogrzewanych) domach. u nas po polsku, cieplutko i przytulnie. młodzi śpią w majtach i ganiają po domu na bosaka. młoda raczkująca namiętnie gubi skarpety.
a skoro o młodej mowa - zbudziła się właśnie z drzemki, więc koniec laby, czujność wzmożona, dziecko pełza pod nogami i znienacka wyciąga książki z półek.