siedzimy ostatnio z koleżanką na zapleczu naszego banku, w strefie klientów VIP, w oczekiwaniu na obsługę. nazywam ją strefą VIP nie z powodu kawy, skórzanych sof i chilloutowej muzyki, których tam rzecz jasna nie ma, ale z tego powodu, że jest oddzielona od strefy obsługi ogólnej klientów banku za pomocą betonowej kolumny szerokości 1,5m, a ja za tą kolumną zwykle siadam na krzesełku i łudzę się, że w chwili napadu i strzelaniny przynajmniej pierwsze kulki mnie nie dosięgną i będę miała kilka sekund na wczołganie się pod stół, zanim bandyci wtargną na zaplecze i zaczną dobijać się do skarbca.
siedziemy zatem ostatnio z koleżaną na tym niby zapleczu i w pewnej chwili dosiada się do nas inny klient, ze zwykłą sklepową reklamówką wypchaną po brzegi - no właśnie, wypchaną po brzegi banknotami lokalnej waluty. musiała być tam równowartość około 20-30 tysięcy USD. przyglądam się tej jego reklamówce i nagle dociera do mnie, co w niej jest, więc zaczynam się okropnie śmiać, a ze mną koleżanka i ów gość razem z nami, po czym spokojnie komentuje: zwykle przychodzę z większą reklamówką, w tym tygodniu utarg był słaby.
ta beztroska to tylko do pierwszej kulki na ulicy - i oby nie ostatniej.