środa, 14 października 2015

podobieństwa

mój józik, syn pierworodny, cara chapada da mamã (w wolnym tłumaczeniu: skóra zdjęta z matki), ujawnia kolejne podobieństwa do matki, co go zrodziła i dojnym cycem wykarmiła.

ostatnio ujawnione to swoiste roztrzepanie, mimo chęci i świadomie wzmacnianych skłonności do minimalanej organizacji przestrzeni i dobytku. w zeszły piątek józiowi "zapomniało się" kurtki - a na weekend zapowiadano huragany, ulewy, burze z piorunami. prognoza spełniła się w stu procentach, a ja kombinowałam, w jakie nieprzemakalne giezłeczko odziać syna, aby gil a nosa nie przekroczył krytycznej długości (znaczy, do pasa).

józio objechany przez matkę obiecał poprawę. w poniedziałek, gdy odbierałam go z treningu piłki nożnej, bezrękawnik miał, zapomniał już tylko czapki...

dziś rano pakuję mu śniadaniówkę do tornistra i cóż konstatuję? brak piórnika :) pewnie "się zapomniało" na świetlicy i dziś się odnajdzie.

to wszystko prowadzi do jedynego słusznego wniosku: po jakiego grzyba kupować dziecku supermarkowe ciuchy i drogie gadżety w postaci siedmiokomorowego piórnika z napędem atomowym, skoro dzieciak tak mało zwraca na to uwagę, że mi rozsiewa fanty po wiosce? w tym sensie bardzo mnie cieszy józiowe nieprzywiązanie do rzeczy materialnych, choć oczywiście wolałabym, żeby nie gubił części garderoby.

ale ja tu na dziecko donoszę, a miało być o podobieństwach. otóż mnie się udało wczoraj zacząć dzień od zatrzaśnięcia kluczy w mieszkaniu. i nie było to byle jakie zatrzaśnięcie: jeden klucz jest przypięty do kluczyków samochodowych, więc miałam go w kieszeni; drugi klucz zostawiłam w drzwiach, wewnątrz, więc nie mogłam użyć klucza, który miałam przy sobie - zamek się przyblokował.

odwiozłam młodych do szkoły, pojechałam do pracy z ciężkim sercem, że muszę teraz do śluszarza czy coś, zamieszanie, koszty... a tu pod bramą spotykam mojego szefa - poskarżyłam się na własną głupotę, a ten zaśmiał się i wręczył mi swoje zdjęcie rtg, które zapewne z myślą o takich nagłych przypadkach wozi w samochodzie. "idź, dziecko, włam się - wiesz jak?" - wiedziałam co prawda tylko z opisów osób, którym obrabowano mieszkania, ale zadziałało bez pudła. poczułam się jak młodociany przestępca (znaczy, lat mi ubyło) i wróciłam do pracy już w lepszym humorze.

od wczoraj jest słońce i będzie jeszcze przez dwa dni - ja oraz reszta wioski wykorzystujemy sprzyjającą aurę i pierzemy wszystko jak popadnie. szum wirówek miesza się z ćwierkaniem ptaszków i meczeniem krów. przymulone jesienne muchy przysiadają od niechcenia na kolorowych ręcznikach. na sznurkach rozwieszonych nad ulicami powiewają kalesony.

z dialogów pracowniczych z moim szefem:
szef zapowiedział, że będzie dostawa nowych naklejek z logo firmy. kilka dni później idzie korytarzem z jedną taka naklejką w ręku i mówi do mnie: masz, kociu, naklej sobie na czole, bo masz wąskie.
na co kocia, niewiele myśląc, odpowiedziała: naklej sobie szefie sam, najlepiej na dupie, bo masz szeroką.
szef ryknął śmiechem, bo takiej mniej więcej odpowiedzi się spodziewał, ale obecne przy tej kulturalnej wymianie zdań koleżanki były wyraźnie skonfundowane.