czwartek, 25 września 2014

tlij się, chatynko, tlij...

przygotowuję swoją sałatkę na kolację, kroję mango i sałatę lodową, aż tu nagle zajechało mi ostrą spalenizną. w drugim końcu kuchni kręci się j-lo. ponieważ lata nauki szkolnej nie poszły w las, szybko wykluczyłam możliwość, jakoby tliło się moje mango, tym bardziej nie była to sałata, więc zwracam się grzecznie do j-lo:
- teściowo, coś mi tu śmierdzi spalenizną...
- nieeee, to może na dworze coś palą. tu się nic nie pali.
- teściowo, ale naprawdę mocno czuć, na pewno nic tam się nie przypala w garnkach?
(niewtajemniczonym wyjaśniam, iż w naszej gigantycznej kuchni istnieją dwa niezależne stanowiska kucharskie, więc mimo relatywnej bliskości fizycznej, raczej nie zaglądamy sobie z teściowoą nawzajem do garów).
- nie, nic się nie pali, no przecież nie mam nic na ogniu. zresztą ja nic nie czuję.
- a może to jakieś zwarcie, może przepalił sie jakiś kabel? - drążę, nauczona luandyjskim doświadczeniem, że jak wali spalenizną, to zaraz wybuchną mi żarówki i siądzie prąd w całym domu,  obchodzę wszystkie kąty kuchni i obwąchuję gniazdka. węch jednakowoż prowadzi mnie nieomylnie do kuchennego kącika j-lo...

...gdzie na elektrycznym grilu smaży się ryba, a tłuszcz i woda kapiące na grzałkę palą się i dymią niemiłosiernie. ocierając załzawione oczy, czym prędzej skończyłam sałatkę i uciekłam z kuchni. a w ślad za mną goniła refleksja: kiedyż to nas j-lo wreszcie puści z dymem? bo dzień ten niechybnie się zbliża.

piątek, 19 września 2014

wierny ogrodnik tańczący z owczarkami

ja z góry przepraszam, ja wiem, że żonie tugi nie wypada, że do męża należy z nabożeństwem (najlepiej z gorzkimi żalami), ze czcią i uwielbieniem, ale ja nie mogę. ja po prostu nie mogę, gdyż obraz sam mi się ciśnie przed oczy.

a ciśnie mi się, gdyż mój kącik krawiecki urządzony został na werandzie, z uprzwilejowanym widokiem na całe frontowe podwórko, mile nasłoneczniony, przewieny i w ogóle och, ach, nigdy takiego kącika na mój krawiecki pierdolnik nie miałam i trwam w niemym zachwycie. trwam i widzę, jak maniek, wierny ogrodnik, podejmuje kolejną próbę oduczenia simby vel adolfa, wykopywania i zgryzania na papkę trawnikowych spryskiwaczy. trud to wielki, acz mam szczerą nadzieję, że niedarmeny, bo szlag człowieka trafia, kiedy o poranku konstatujemy destrukcję kolejnego elementu systemu nawadniania trawników. oczywiście ogrodnicy przyjadą na drugi dzień, zamontują nowy spryskiwacz, wymienią przedziurawione przewody - i znowu skasują za materiał i robociznę. ileż można?

metoda mańka polega na włączaniu spryskiwaczy i trzymaniu simby obok na smyczy, tak długo, aż się psu bodziec opatrzy i przestanie zwierzę reagować na podlewanie trawników jak na szalenie przyjemną zabawę w polowanie. z tym elementem metody się zgadzam, ale jakoś mi wewnętrznie zgrzyta z uciechy, gdy słyszę wykład, jaki równolegle maniek psu serwuje. nie żeby jakaś krótka komenda "nie", "nie wolno", czy coś w podobie - nie, to jest normalny długometrażowy wykład pełen odnośników do historii portugalii, do glorii czasów odkryć geograficznych, do imperatywu kategorycznego kanta i kazań ojca vieiry, do sumienia, moralności, honoru adepta benfiki, obowiązków synowskich i poczucia przyzwoitości. simba cierpliwie słucha. simba nauczył się już, że jak maniek gada, to lepiej mu nie przerywać, wtedy szybciej skończy, bo w przeciwnym wypadku powtórzy cały wykład od początku.

dlaczego warto zainwestować w quality time z własnymi dziećmi

kocia, absolwentka pedagogiki (z wyróżnieniem!), a więc osoba wysoce wykwalifikowana w kwestiach wychowania, na przestrzeni ostatnich kilku lat praktyki z własnym potomstwem zmuszona była zweryfikować pokaźną ilość teorii wpojonych na studiach i zaliczonych na egzaminach na bdb. podkreślić należy jednakowoż, iż nadal uważa kocia, iż pedagogika to kierunek studiów zdecydowanie dający do myślenia - jeśli tylko się przed myśleniem student lub absolwent za bardzo nie broni - a ilość przeczytanych lektur, przestudiowanych poglądów i przeanalizowanych wyników badań nie daje recepty na wszystko, daje natomiast kapitalne narzędzia, z których należy mądrze korzystać.

stwierdziwszy powyższe, chciałam się wypowiedzieć na temat gloryfikowanej przez zagonionych rodziców, a podważanej przez zwolenników slow parenting teorii quality time, czyli czasu spędzanego z dziećmi, tylko dla dzieci, z pożytkiem dla dzieci, z myślą o dzieciach, pod kątem dzieci, w miarę możliwości robiących karierę lub rozwiedzionych rodziców słowem - ma być krótko (bo tata zaraz leci na spotkanie, a mama w podróż służbową) i dobrze (bo w końcu jak sobie zaplanujemy i przeprowadzimy z grafikiem w ręku, to musi być dobrze).

mój quality time w praktyce zaczął się po narodzinach józia, kiedy to postawiłam sobie za punkt honoru karmić go piersią tak długo, jak się da. wycztałam wtedy w jakiejś niegłupiej książce, że czas karmienia to ma być czas tylko dla mamy i dziecka, że nie oglądamy wtedy telewizji, nie czytamy maili, nie piszemy smsów, nie gadamy przez telefon - mamy przez te 15-20 minut być razem i niczym innym poza sobą nawzajem się wtedy nie zajmować. jakkolwiek 20 w zasadzie bezczynnych i bezproduktywnych minut wydawało się komuś tak energicznemu i ruchliwemu jak ja czystą stratą czasu, postanowiłam się zastosować. po włączeniu modułu "cycek" wyłączałam wszystkie pozostałe funkcje. i patrzcie państwo, nic się nie stało, a tłumom zamarł na ustach krzyk! bo okazałao się, że ten kwadrans na zatrzymanie się i nicnierobienie był absolutnie zbawienny dla skołatanej kocinej głowy.

nauczona pozytywnym doświadczeniem praktykowałam to samo po narodzinach julka, nadal bardzo sobie chwaląc momenty wyciszenia, których nikt nie miał czelności zakłócać (wiadomo, że matki karmiącej się nie drażni, bo może pogryźć).

teraz natomiast dbam o to, żeby w ciągu dnia znalazło się chociaż kilka minut tylko dla moich dzieci - taki czas, kiedy nie zajmuję się niczym innym, kiedy nie planuję dalszych zajęć, nie odhaczam, nie dzwonię, nie włączam komputera. skupiam się na młodych i z czystym sumieniem zbijam bąki. przyznaję, że przyzwyczajenie drugą naturą i po pół godzinie ciągnie mnie do tych wszystkich poważnych dorosłych zajęć, ale cośmy się ponawydurmiali, to nasze.

jednym z takich momentów jest wieczorne usypianie. młodzi od tygodnia chodzą do przedszkola, muszą wstać o świcie o 8.00 i bardzo opornie im to idzie, bo przyzwyczajeni byli do nocnych hulanek i spania do południa. system późnego zasypiania i późnego wstawania był na rękę mańkowi, który uparł się dostosować harmonogram młodych do swojego harmonogramu pracy, mimo moich sprzeciwów (bo co to za durne godziny snu dla kilkulatków?!). a tu kicha - i proszę, znowu wyszło na moje, bo teraz dzieci o 20.00-21.00 chodzą śnięte i zasypiają niemal przy kolacji z głową w talerzu. ponieważ jako dyplomowana bezrobotna nie muszę teraz wstawać o 5.00, żeby wyrobić się do pracy, chodzę też później spać i po raz pierwszy od lat to ja kładę młodych do łóżka, a nie odwrotnie. przed snem czytamy książkę (obecnie jest to kultowy zielony prosiaczek z guziczkiem w nosku), a potem przytulamy się i czekam spokojnie, aż młodzi zasną (śpią w jednym dużym łóżku). kiedy leżę obok nich w ciemnościach, czuję ciepełko zagubionej stopy wciśniętej w mój brzuch i słucham miarowego pochrapywania i sporadycznego popierdywania, wszystkie chaotyczne myśli, które galopują mi przez głowę w ciągu dnia, układają się w logiczny ciąg. przychodzą mi do głowy rozmaite pomysły, w jednej chwili pojawia sie oczywiste rozwiązanie problemów, nad którymi się godzinami głowiłam. i znowu sobie powtarzam mądrości początkującego dekarza - warto dla dobra własnej głowy raz dziennie na chwilę się zatrzymać i pozwolić umysłowi i ciału odsapnąć.

a ten cały przydługawy wstęp po to, żeby podzielić się małą radością: otóż szyję sukienkę dla siostrzenicy na wesele. szyję według wzoru, który znalazła w internecie i staram się skopiować oryginał w miarę wiernie, za wyjątkiem poprawek, które w moim odczuciu wpłyną pozytywnie na efekt końcowy. wczoraj męczyłam się przez cały dzień, układając dziesiątki razy zakładki z szyfonu na gorsecie, i za cholerę nie wychodziło tak jak w oryginale. w końcu machnęłam ręką i zostawiłam to w chorobę, uznając, że ranek jest mądrzejszy od wieczora. i czyż nie kładę się obok moich bączków, czyż nie przytulamy się jak zwykle i czyż właśnie w tym momencie największego relaksu i spokoju nie przychodzi mi do głowy rozwiązanie powyższej zagwozdki? rozwiązanie proste jak konstrukcja cepa i skuteczne, o czym przekonałam się dziś rano, układając te cholerne zakładki w idealny wzorek w ciągu kwadransa? i po co ja się tak wczoraj przez cały dzień z tym szarpałam?

otóż taki jest właśnie, moi mili, największy pożytek z tego całego quality time - bo służy on nie tylko dzieciom spragnionym obecności i bliskości rodziców, ale służy też samym rodzicom, którzy przez ten krótki czas są zwolnieni z życia według grafiku, mogą poluzować poślady i spuścić mózg ze smyczy.