wtorek, 22 lipca 2014

mama indoktrynuje

- józik, kto jest mądrzejszy: chłopcy czy dziewczynki? - pyta kocia podchwytliwie.
- chłopcy - odpowiada józik bez wahania.
- a jakie dziewczynki znasz?
- ariana, madalena... - józik wyczerpał zbiór dziewczynek na dwóch kuzynkach i zamilkł w oczekiwaniu.
- a mama? mama jest dziewczynką czy chłopcem?
- dziewczynką.
- a czy mama jest głupsza od chłopców?
- nie! - stwierdza józik z miną pt. "a cóż to za głupie pytanie?"
- to w takim razie kto jest mądrzejszy: dziewczynki, czy chłopcy?
- dziewczynki i chłopcy - odpowiada józik z namysłem.

***
wściekam się na młodych, bo coś mi podwędzili z szuflady, a po intensywnej zabawie nie mogą fanta zlokalizować, ergo, nie mogą go odłożyć na miejsce, co jest warunkiem niezbędnym dla uniknięcia matczynej wścieklicy.
- czy ja mam was w dupska lać za ruszanie bez pozwolenia moich rzeczy?!
- przecież ty nie bijesz... - odpowiada józik z uśmiechem wyższości pięciolatka, który przyłapał dorosłego na sprzeczności.

a ja bardzo się cieszę, że moje dzieci mają świadomość, że od matki nie oberwą. że owszem, dyscyplina, owszem, zakazy i nakazy, owszem, konsekwencje - ale nie ma bicia.

poniedziałek, 21 lipca 2014

"to już trzecia butelka? jak ten czas szybko płynie..."

dostałam dziś wreszcie fakturę za fracht. nie powiem, żeby za darmo dawali, ale też majtki mi z wrażenia nie spadły. w wyniku sprawnej akcji pt. "wypłata z kasy-wymiana walut-depozyt bankowy-wysłanie skanu potwierdzenia depozytu" faktura została opłacona i niniejszym pudełka wylatują jutro lub pojutrze, a w związku z tym ciśnienie zdecydowanie mi spadło. relaks, pełen relaks, kończę właśnie kolejną butelkę darowanego wina, a darowanemu winu, jak wiadomo, nie zagląda się w zęby. podczas gdy matka się chwieje, dziateczki grają, kochane, w angry birds. w nagrodę dostaną po kilka łyżek nutelli, w tajemnicy przed tatą, który nie wiedzieć czemu tępi wszelkie radości dzieciństwa, z niepohamowanym czekoladowym obżarstwem na czele. to wręcz nieprawdopodobne, żeby kocia, żandarm z ul. magellana, zwolenniczka dyscypliny i absolwentka pedagogiki może nie w herberowskim, ale też i nie w liberalnym wydaniu, była w tym zestawie dobrym policjantem. maniek ewidentnie wymyka się wszelkim statystykom.

jutro lub pojutrze wyłączą nam internet oraz kablówkę i zapanuje medialna cisza przedpodróżna. ja nie wiem, jak dzieci to zniosą, ale ja - bardzo dobrze. maniek też najpewniej boleśnie odczuje brak netu, jednakowoż nie na tyle boleśnie, żeby samemu opłacić kolejny miesiąc. 

dostałam dziś w pracy prezent od naszego wiernego ogrodnika: sadzonki papirusa, chá de caxinde (trawa z rodziny citronnelli), coś, co się tu nazywa "stopa słonia" oraz afrykański tymianek (albo majeranek - zdania w biurze, po analizie organoleptycznej, są podzielone). tymianek, jak na uczciwą afrykańską roślinkę przystało, na pewno jest jadowity oraz dzieciopędny, chociaż pachnie zupełnie po europejsku - odcięłam suche gałązki z nasionami i będę wysiewać w doniczce na werandzie. od papirusa odłamałam "dzieci" - są malutkie, kilkucentymetrowe i spokojnie zmieszczą się w bagażu podręcznym. ze stóp słonia wybrałam najmniejszą - może się w podróży nie wygniecie, a chá de caxinde obharatam przy samej d..., znaczy, samych korzonkach, bo rośnie podobnie jak papirus - od "cebulki". jak mi się ta zieleń przyjmie i rozpleni, to się pochwalę, a na razie ocieram ukradkiem łzy wzruszenia. 

cóż mogę jeszcze dodać - pożegnanie z angolą kosztuje mnie więcej, niżbym się po sobie spodziewała, zważywszy, jak mocno ten piękny kraj skopał mi przez blisko osiem lat tyłek. co chwilę muszę przywoływać się do porządku, żeby nie rozryczeć się w miejscu publicznym. żegnam się, z kim tylko uda mi się pożegnać, z uśmiechem na ustach i obietnicą powrotu. i myślę, że tak naprawdę nie da się do końca, "do syta" pożegnać. nie ma czasu. nie ma jak. pozostaje niedosyt i tęsknota, której żaden racjonalny rachunek korzyści nie wyciszy. 








sobota, 19 lipca 2014

it's a final countdown!

walizki prawie spakowane i trzydzieści razy zważone na okoliczność tego, czy uda się dopchać w ostatnim momencie ostatnie skarpetki, majtochy, koszulki i szorty zdjęte ze sznurka. oraz inocentego, który kilka dni temu przeszedł operację nogi i szyi z powodu zaawansowanego rozprucia i watowego krwotoku. watotoku, dla ścisłości.

nadal nie dostałam kosztorysu na transport naszych pudeł, które od tygodnia kwitną w magazynie firmy, i rozumiecie, że poziom stresu powoli i systematycznie mi wzrasta. w pracy zamykam ostatnie sprawy, które wydają się nie mieć końca. myślę jednakowoż, że dużo bardziej stresują się moim wyjazdem ci, którzy zostają na miejscu...

urządziliśmy przyjęcie pożegnalne. zarówno ilość obecnych gości, jak i dowody sympatii zaskoczyły mnie i bardzo wzruszyły. ciepło mi na sercu, kiedy pomyślę, że ci, z którymi pracowałam i/lub spotykałam się czy to prywatnie, czy służbowo, zachowają o mnie dobre wspomnienia. mam nadzieję, że nikomu przez te lata nie zrobiłam krzywdy i że byłam pomocna w każdej sytuacji, gdy moje wsparcie było potrzebne. trudno mi się było nie poryczeć, ale trzymałam się dzielnie.

a teraz otwieram podarowane wino i będę w nim topić stresy i smutki. wino dobre, bardzo dobre. już czuję, jak mi palce zjeżdżają z klawiatury ;)


poniedziałek, 14 lipca 2014

straciłam z oczu mój fracht... w sercu pustka, w salonie pustka, a za chwilę i w portfelu pustka...

po południu do drzwi zapukał przedstawiciel firmy spedycyjnej w osobie sympatycznego kierowcy o zezie rozbieżnym. zanim ostrożnie przekroczył próg, upewnił się jeszcze: nie macie państwo w domu psa?

nie, tylko dzieci, to wystarczy.

wtedy do mnie dotarło: zez rozbieżny w wyniku ewolucji, poszerza pole widzenia i pozwala w porę zmykać z podwórka, na którym jednak zmaterializuje się pies. 

miły pan sprawnie załadował na pakę naszych skromnych dziesieć paczek i odjechał w siną dal do magazynu, a gdy zniknął za zakrętem, ja zaczęłam się zastanawiać - a jak mu zapierdzielą te moje kartony z paki, kiedy będzie stał w korku? przecież to dziecinnie proste... sama bym się pokusiła. może nie na te dwa najcięższe, dwudziestokilukilogramowe, ale takie skromne 15 kg, co to za problem dla sprawnego ulicznika, pochwycić w biegu i unieść w dal? a potem w ciemnym zaułku otworzyć paczkę i znaleźć w niej kilka pluszaków i książki, a to PECH!
jednak dla spokoju ducha zadzwonię jutro do zazula i zapytam, czy wszystko dojechało...

piątek, 11 lipca 2014

dzień d, godzina h

aż uwierzyć nie mogę - dziś byłam oficjalnie otatni dzień w pracy... oficjalnie, czyli na szpilkach, a nie w klapeczkach i dresiku, bo fizycznie to się tam jeszcze kilka razy pojawię przed wyjazdem - posprzątam biurko, pochowam trupy do szafy, pozamiatam pod... kafle? bo dywanu nie mamy, niedopatrzenie. a od poniedziałku jestem na dwutygodniowym urlopie, dla odstresowania.

wspomnienia mnie napadają i osaczają, gdziekolwiek nie spojrzę - tutaj jedliśmy pierwsze śniadanie na mieście, za tym biurkiem siedziałam w pierwszym dniu praktyk, a za tym - w pierwszym dniu w pracy, tutaj byłam na pierwszym spacerze, w tym budynku nocowaliśmy przez pierwsze dni na obcej ziemi, która z czasem przestała być obca, tu zrobiliśmy sobie pierwsze zdjęcie, TUTAJ WYSZŁAM ZA MĄŻ!!!! ach.

ach, ach.

rok temu, kiedy decyzja o wyjeździe nabierała realnych kształtów, ten dzień wydawał się tak niezwykle odległy, że wręcz nierealny. czas, jak zwykle, płata nam figle.

czwartek, 10 lipca 2014

trzy pogrzeby zaliczone - to może teraz jakieś wesele?

u sąsiada z naprzeciwka trzeci już pogrzeb w przeciągu ostatnich miesięcy. zrobiło się chłodniej, czuwanie na kintalu przy zdjęciu przedwcześnie zmarłej siostry nie przeciąga się do późnych godzin nocnych, jak w lato. punkt szósta rano, dla porządku, zaczynają się lamenty i zawodzenia, potem przerwa na śniadanie, a potem nie wiem, bo jadę do pracy. po południu z kintala dobiega pogrzebowa kizomba ("tylko jezus z moim życiu, tylko jezus w moim domu..." w synkoppowym rytmie, nogi same podrywają się do tańca), goście siedzą na rozstawionych wokół podwórka i wzdłuż sąsiednich bram krzesłąch, podjadają, rozmawiają. na centralnie ustawionym stole stoi zdjęcie zmarłej, obok niego palą się świece.

nie widzę nigdzie córek zmarłej - może to i lepiej, że je stąd zabrano. ostatni raz widziałam dwie małe dziewczynki w niedzielę rano, kiedy to przez trzy godziny krztusiły się od płaczu na werandzie, bo z kliniki przyszła wiadomość, że matka właśnie zmarła. trzy godziny dziecięcego rozpaczliwego płaczu i nikt na to nie reagował.

***
graty spakowane, firma zamówiona, jeszcze tylko muszę zapłacić fakturę za fracht - fakturę, której jeszcze nie dostałam, ale to pikuś, przyniosą mi w przeddzień podróży, jak znam życie. nic nowego.

w pracy ostatnie sprawy do uporządkowania, bez stresu i na spokojnie, aż się dziwię. za to w domu dzieci najwyraźniej postawiły sobie za punkt honoru wyprowadzić matkę z równowagi rekordową ilość razy w krótkim okresie przedwyjazdowym. plan ambitny, ale i wykonawcy niezgorsi i idzie im, przyznam, zajebiście.

józio wczoraj wyciapał pół buteleczki mojego olejku arganowego do włosów - ostatnie pół butelki, żeby nie było nieporozumień. wysmarował sobie całe włosy - oraz majtki, koszulkę, ręcznik, ściany, kawałek podłogi, kurki od kranu w kuchni, huśtawkę na podwórku. przyznam, że miałam ochotę mu najzwyczajniej wlać w tyłek za ruszanie rzeczy z półki objętej bezwzględnym zakazem dotykania przez dzieci (żyletki, produkty żrące typu zmywacz do paznokci, ostre nożyczki, cążki, obcinacze do paznokci, etc. - naszej najbardziej niedostępnej półki, wyżej to już tylko sufit, ale dziecko potrafi), ale wyobraziłam sobie szyderczą minę mańka, jakby stwierdził: "tyle opowiadasz o wychowaniu bez bicia, a tu proszę - wystarczy tylko skuteczniej cię sprowokować". więc nie zlałam, acz darłam się straszliwie, kąpiąc po raz kolejny oślizgłego winowajcę.

a poza tym mamy nową dyscyplinę sportową - coś prawie jak polowanie. józio najpierw zagazowuje baygonem strefę kuchennego patio przy studzienkach, odczekujemy dziesięć minut, a potem zmiatamy dogorywające karaluchy na szufelkę i ziuuuu! do śmietnika. postęp jest ogromny - kiedyś józio uciekał z podwórka na widok dowolnego karalucha (czyli kilka razy dziennie), a teraz odważnie je eksterminuje i nawet własnoręcznie zmiata, co z kolei sprawia, że i julek nabrał odwagi i dzielnie józiowi asystuje.

i jak my się przywzyczaimy do cywilizacji? no jak? jakoś tego nie widzę... :)