środa, 26 lutego 2014

syn troskliwy

wracam zmęczona po pracy do domu, rozbieram się, odwieszam spodnie do szafy... zaraz, zaraz, szafa coś podejrzanie mocno pachnie. zwidy mam ze zmęczenia? nic to. idę do łazienki, po drodze rzucam okiem na półkę, na której stoją moje perfumy i zagadka się wyjaśnia: wyciapane pół butelki ck. wołam józia i pytam:
- synku, psikałeś moimi perfumami w szafie?
- tak, mamusiu.
- a dlaczego?
- bo chciałem, żeby ci ładnie ubrania pachniały, żebyś była zadowolona!
(i weź tu na niego nakrzycz!)
- synuś, ale przecież ty wiesz, że nie wolno ruszać moich rzeczy, prawda?
- wiem. (dziecko ewidentnie nie odczuwa dysonansu poznawczego)
- synuś, wyciapałeś mamusi całe perfumy, zobacz, butelka jest prawie pusta.
- mamusiu, nie przejmuj się, potem wziąłem perfumy taty i też je wyciapałem! (nieukrywana duma w głosie)
- synuś, a tatuś o tym wie? bo jak się dowie, to się wścieknie.
- tatuś wrócił na obiad, ale się nie zorientował (wyraźny zawód w głosie, że tata nie zauważył i nie docenił troski józia o komfort olfatyczny rodziców).
- synku, a co ja teraz zrobię? nie mam perfum.
- będziesz musiała kupić sobie nowe. (co za głupie pytanie?!)
- nie synuś, ty mi wyciapałeś, ty musisz kupić.
- ja nie umiem, mamo. będziesz musiała kupić sobie sama - odparł beztrosko syn józef i oddalił się z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.


sobota, 22 lutego 2014

weekendowe zakupy

żeby nie było, że tylko narzekam na upały, korki i przelewające się studzienki. są też takie rzeczy, które jeśli nie do końca rekompensują, to na pewno osładzają zakurzoną codzienność:


awokado, maracuja (pasja), mango, ananasy i banany - mistrzostwo smaku warte (prawie) każdych pieniędzy. żeby też się komuś nie wydawało, że w tropikalnym kraju jedzenie jest za darmo - wręcz przeciwnie, płacimy jak za, nomen omen, zboże, a słone łzy ciekną nam po licach, gdy wyciągamy kolejny banknot z coraz chudszego portfela.

była już długość maryjna, pora na maryjny wzrost

józio wygrzebał z górnej półki regału puchatkowo-tygryskową miarkę z pianki, którą zakupiłam dzieciom rok temu. miarka powisiała onegdaj na ścianie korytarza dwa tygodnie, zanim nie została brutalnie zmechacona przez obu młodych, których strasznie kusiły wystające elementy dekoracji. kusiły, rzecz jasna, tak bardzo, że zostały wkrótce urwane, odgryzione lub wydłubane.

pomyślałam sobie, że dzieci starsze o rok, może nabrały nieco rozumu i teraz już miarki podgryzać nie będą. przykleiliśmy miarkę komisyjnie na szkalnych drzwiach mojej szafy. młodzi entuzjastycznie się zmierzyli, pomiar został zapisany, a z oryginalnych zapisów na piance wynika, iż józio urósł przez ostatni rok 10cm, a julek 13cm.

potem józio pyta, czy może mnie zmierzyć. odpowiadam - zgodnie z prawdą - że miarka jest za krótka, bo dochodzi tylko do 1,50m, a mama ma nieco więcej wzrostu. józio wyjaśnił mi, że to naprawdę żaden problem, bo przecież mogę uklęknąć... silly me, to oczywiste rozwiązanie. no więc, kochani, na klęczkach mierzę coś ok. 1,20m.

środa, 19 lutego 2014

syn zadba, aby matka nie umarła z głodu, oraz inne odsłony julka

julek:
- mamo, zobacz, wydłubałem kozę z nosa. masz, jedz.
- ?!

***
- juleczku, co się stało, jesteś smutny?
- mamusiu, jestem godny pożałowania...

***
- julek, zakładaj majtochy. chcesz, żebym ci pomogła?
- tak, ale musisz powiedzieć "poooo-prooooo-szę".

goście, goście

poznajcie się: oto stefan.



wpadł do nas do biura po ostatnim deszczu. i przyprowadził kolegów z wojska:




nasz kierowca twierdzi, że zarówno stefan, jak i jego koledzy, są jadalni. nie drążyliśmy tematu, bo wydał nam się... niesmaczny.

sobota, 15 lutego 2014

maraton

miałam strasznie maratoński tydzień. każdego poranka budziłam się z uczuciem, że już jest piątek -  w końcu przez dwa pierwsze dni robocze utyrałam się tyle, ile powinnam przez pięć - i każdego poranka piątek to nie był. piątek nastał dopiero we właściwym sobie czasie.

dzisiaj rano jechałam jeszcze na lotnisko odebrać nowego kolegę i zainstalować go w mieszkaniu - a ponieważ trochę czasu na to zeszło, jechałam do domu dręczona wyrzutami sumienia, że józio już się zbudził, że będzie mu przykro, bo jeszcze wczoraj przed snem powtarzał, żebym go zbudziła, bo chce koniecznie jechać na lotnisko ze mną... delikatnie otworzyłam drzwi do domu o godz. 11.00 - przywitała mnie cisza i lekkie pochrapywanie z górnego piętra. acha, szlachta jeszcze odpoczywa.

pozmywałam naczynia, nastawiłam pranie, wywiesiłam, nastawiłam kolejne - i koło południa usłyszałam odgłosy powolnego budzenia się potomstwa. pognałam na górę, pełna szczerych chęci zrekompensowania dziecku zawodu, jaki mu sprawiłam. pierwsze pytanie józia, gdy zobaczył mnie w progu:
- mamusiu, ty już byłaś na lotnisku, już wróciłaś?
- tak, syneczku, - zaczęłam się gęsto tłumaczyć - musiałam pojechać bardzo wcześnie, a ty jeszcze spałeś i kiedy próbowałam cię budzić, tylko mruczałeś (kłamca! kłamca! nawet nie próbowałam go budzić :D), budziłam cię i budziłam, ale ty chciałeś spać, więc musiałam pojechać sama...
a józio popatrzył na mnie z politowaniem i stwierdził:
- mamusiu, przecież ja ci wczoraj mówiłem, że nie chcę jechać na lotnisko...
- ?!

***
a teraz kontempluję sobie przez okno dzielnicę pogrążoną w totalnych ciemnościach (prądu nie ma od ponad 12 godzin) i wsłuchuję się w kojące mruczenie generatora, łudząc się, że jeśli użyję wyrazów "mruczenie" i "kojące", to ten wszechobecny huk będzie mniej wkurzający.

u sąsiadów z naprzeciwka kolejny pogrzeb. dziś wystawili na podwórku stolik ze zdjęciem zmarłego i stoły z jedzeniem. rodzina i przyjaciele posilali się cały dzień, towarzysząc rodzinie zmarłego. jutro będzie tak samo, a przed samym pogrzebem (być może już w poniedziałek?) dojedzie tu na godzinę sam zmarły - wtedy przy trumnie będą zawodziły najęte płaczki, a na ulicy ustawi się długa kolejka do kondolencji, a potem wszyscy pojadą na cmentarz. strasznie drogo wychodzą takie pogrzeby i jest to biznes nie mniejszy, niż wesela i zaręczyny.

jutro - o ile prąd wróci i wyłączą generatory, a uczczenie pamięci zmarłego nie zacznie się zbyt wcześnie - mam wreszcie szansę się wyspać po tym maratonie.


niedziela, 2 lutego 2014

pierwsze z dwóch tysięcy leczo

natchnięta wizją, którą sama sobie roztoczyłam o poranku, pognałam przed południem do sklepu po cukinię i cebulkę. skroiłam je, plus papryka czerwona i żółta, plus ananas, plus pomidory, plus pierś z kurczaka i pieczarki, które wyciągnęłam z innego dania przygotowanego przez gosposię na weekend, plus różne różności przyprawowe, wszystko do gara wraz z podsmażoną uprzednio cebulką - i po pół godzinie miałam na talerzu tak genialne leczo, że z trudem powstrzymałam się przed pochłonięciem wszystkiego za jednym zamachem. zostawiłam sobie trochę na obiad do pracy na jutro. a potem z rozpędu upiekłam ciasto jogurtowe, co mi się bardzo chwali, bo chodziłam dziś tak śnięta, że aż się dziwię, że w ogóle podniosłam się z łóżka, a co dopiero brać się za kulinaria.

mam tak każdego poranka i w każdy weekend - budzik może dzwonić do oporu, a ja nie mam siły podnieść głowy z poduszki. potem, w miarę upływu dnia, jakoś odzyskuję pion, ale po południu potrafię zasnąć na podłodze pośród zabawek młodych. popołudniowa drzemka w weekend jest absolutnym błogosławieństwem.

pojutrze jest święto -  4 lutego, początek walki zbrojnej z kolonializmem. hymn narodowy zaczyna się właśnie tak: "czwartego lutego o pranku bohaterowie zrzucili kajdany..." jakby się tak głębiej zastanowić, to robienie czegokolwiek o poranku jest niezgodne z miejscową praktyką, a nawet kłóci się z duchem narodu (vide moje majstry, co to zawsze są u mnie "bardzo wcześnie, punkt 7.00"), więc ja tam zmieniłabym słowa na "czwartego lutego po pożywnym śniadaniu bohaterowie zrzucili kajdany" - i od razu historia staje bardziej wiarygodna, a także przystępniejsza dla młodzieży.

dobra, idę spać, bo zaczynam gmerać w świętościach, a to się różnie może skończyć :)

pit, pit i po pit-cie

zainspirowana pilnością babki, rozpykałam dzis rano, i to nawet przed śniadaniem, moje zeznanie podatkowe - dwa miesiące wcześniej, niż w latach ubiegłych!!! w tym roku korzystałam z innego programu, niż w latach ubiegłych, bo nowa wersja dotychczas używanego nie chciała się prawidłowo zainstalować i otworzyć - dałam sobie zatem spokój.

nowy program wyliczył, co trzeba, a na koniec spreparował e-deklarację (której to aplikacja też w zeszłym roku bzikowała na moim koputerze, więc musiałam w końcu wysłać pit dhl-em za jedyne nieopodatkowane 99,95 usd) - więc mogę powiedzieć, że mam to już z banieczki, a to bardzo dobry początek nowego tygodnia i miesiąca.

jedyne, co mi się nie spodobało, to to, że program automatycznie i bez możliwości modyfikacji wpisuje nr krs wybranej opp - a informacji takiej nie ma ani na stronie producenta, ani w regulaminie korzystania z programu (być może jest gdzieś po drodze w licencji użytkownika, ale się nie doczytałam). jestem wielkim zwolennikiem oddawania 1% podatku na opp i co roku przeznaczam ten mój 1% na jakąś organizację, ale chcę wiedzieć, komu oddaję tę kwotę i na jaki cel będzie ona przeznaczona. nieźle się musiałam napocić, żeby wyszukać w necie informacje nt. rzeczonej opp, zanim uznałam, że cel jest warty mojego 1%. proszę nie mieć mi za złe: jeśli mam wybór między organizacją wspierającą wioski dziecięce, rehabilitację osób niepełnosprawnych, wyrównywanie szans dzieci z trudnych rodzin, leczenie trudnych chorób nierefundowanych przez nfz itp., a np. schroniskiem dla zwierząt - wybiorę ludzi. więc jeśli ów progrma zmuszałby mnie do oddania 1% na cel niezgodny z moimi priorytetami - ściągnęłabym z netu inny program.

porównując kolejne pity wysyłane mi co roku przez pracodawcę, zauważam pozytywną tendencję, która, niestety, w połowie tego roku ulegnie spodziewanemu załamaniu, mianowicie - stały i niemały wzrost dochodów :) na pewno upłynie trochę czasu, zanim znowu w corocznym zeznaniu będę mogła wpisać porównywalne kwoty, hhihihihi, ale za to - te liczne swetry dziergane wieczorami, te tony garów umyte, hektary wypolerowanego parkietu i wymytych kafli, tysiąge garnków zup, gulaszy, ziemniaków, leczo, tysiące patelni kotletów, tysiące pieczonych kurcząt i grillowanych ryb, wypielone grządki, wyprasowane na kant kalesony i ta głęboka satysfakcja płynąca z głośno i aktywnie wyrażanej przez rodzinę wdzięczności za codzienne domowe prace matki polki... nie mogę się doczekać :D

a na poważnie - każdy wybór ma swoje konsekwencje, nikt mnie nie zmuszał do złożenia wymówienia i nikt mi nie zabraniał ubiegać się o przeniesienie na inne stanowisko do innego kraju. to był mój wybór. więc nie marudzić - szukać swojej drogi  :)