sobota, 30 marca 2013

jajka poświęcone

pierwsze półtora godziny kręciliśmy się w promieniu 3 km od domu, bo kocie syny pozamykały nam kilka ulic i nie mogliśmy wyjechać z naszej dzielnicy, a na jedynym wyjeździe straszliwe korki. nie wiem, po kiego te manewry - ale po drodze minęliśmy oddział policji konnej (tak, konnej, nie wielbładziej ani żyrafiej), jadący, notabene, pod prąd - musi na naszej trasie zaplanowano jakąś wielkanocną paradę dla prezydenta albo akcję tłumienia wielkanocnych zamieszek. z tymi wielkanocnymi zamieszkami to jest tak, że już swego czasu żydzi póbowali takie stłumić - i od dwóch tysięcy lat jakoś się nie udało ;)

w końcu wyjechaliśmy na prostą za miasto i od tej pory pruła kocia między innymi samochodami, taczkami z warzywami, trzykołowymi motorkami marki kewesekl lub kiwisake (takie tu jeżdżą) z przyczepką, na której tak z 10 chłopa i drugie tyle baby, wymijając pieszych, którzy na tej trasie codziennie upierają się, aby zginąć od kołami, oraz lawirując między dziurami, których w porze deszczowej nigdy nie brakuje.

w pewnym momencie skomentowałam, że gdyby mój instruktor jazdy mnie zobaczył, zawnioskowałby o to, żeby odebrano mi prawo jazdy. na co mój zacny małżonek powiedział mi komplement, jakiego bym sie po nim nie spodziewała: "gdyby twój instruktor cię zobaczył, oddałby ci swoje miejsce, bo niczego więcej nie jest w stanie cię nauczyć, a mógłby się uczyć od ciebie."

dojechaliśy do naszych misjonarzy godzinę spóźnieni, ale cali i zdrowi. poświęciliśmy święconkę, wypiliśmy całą kawę i herbatę, zjedliśmy ciasto, pośmialiśmy się, zobaczyliśmy koty, psy, gołębie, czajki i kozy, czym nasze chłopaki były szczerze zachwycone. droga powrotna do domu upłynęła nam szybko i ruchu już takiego nie było, a po obiedzie pojechaliśmy na plażę - taka nasza wielkanocna tradycja.

przy okazji się uśmiałam, bo kiedy pakowałam dzieci do samochodu i strofowałam józia,  mówiąc mu: "józek, siadaj, no, raz!", julek się włączył: "wa, tsi".

chłopaki szalały z ojcem w morzu (woda ciepła jak przysłowiowa zupa), budowały zamki z piasku, zbierały muszle, a matka spokojnie poczytała książkę, całe pół strony. luksus.

teraz jest już 22.00, julka uśpiłam już jakiś czas temu, sama padam na pysk, maniek lekko śnięty, a józio pełen energii i spać ani myśli. muszę dokładniej się przyjrzeć, gdzie mu się wyjmuje baterie. julek przed zaśnięciem jeszcze przeżywał dzisiejszy dzień i opowiadał mi w ciemnościach pokoju: "maj, paaahhhhh, camiao faz pffffff, zie mmmmhhhhmmmmhhhhh, baaaaam, vaca muuuuuuu, cao, au au" (= morze, fale, jechała ciężarówka i zrobiła pffff, józio się zezłościł i mnie przewrócił, krowa - chodzi o kozę - zrobiła "muuuuu" - chodzi o "meeee", pies szczekał). te jego wieczorne opowieści układają się w całkiem logiczny ciąg i odpowiadają temu, co rzeczywiście danego dnia się zdarzyło, jestem pod sporym wrażeniem zdolności wiązania faktów oraz słownictwa i pamięci, jakimi dysponuje półtoraroczne dziecko.

a teraz udaję się na zasłużony spoczynek, bo jutro kolejny wolny dzień ciężkiej pracy :)



czwartek, 28 marca 2013

zmęczyła mnie wasza niekompetencja

tak wypowiada się pewien czarny charakter w jednej z bajek józia - ale nie pamiętam, który i w której.

kopiuję powoli moje archiwum z blog.pl i zaczynam pisać pod nowym adresem, bo do wordpressa straciłam dziś cierpliwość ostatecznie. mam szczerą nadzieję, że edycja na blogspot jest stworzona dla blondynek i nie będę musiała studiować żadnych samouczków, żeby opublikować prostą notkę - nie mam czasu na samouczki, a ostatnia instrukcja obsługi, jaką dogłębnie przeczytałam, dotyczyła mojej maszyny do szycia. na instrukcji obsługi centrali alarmowej w biurze poległam przy pierwszym rozdziale z 30, a i tak przeczytałam o jeden rozdział więcej, niż reszta pracowników, hehehe.

jutro wielki piątek, tradycyjnie zabieramy nasze murzyńskie dzieci na plażę. natomiast w wielką sobotę rano jedziemy do naszych werbistów święcić jajka - jutro będziemy z józińskim jajka gotować na twardo i dekorować brokatem, żeby było stylowo.